drewniana rzezba

drewniana rzezba

wtorek, 31 sierpnia 2010

54. Ciekawostka... dla kobiet zwłaszcza

Jak już pewnie wiecie, jestem dość wierną czytelniczką tygodnika "Forum",
w którym można przeczytać przedruki z różnych zagranicznych czasopism.
Tym razem przeczytany artykuł wprawił mnie w niemałe zdumienie i niemal
popłoch - bo co będzie jeśli to dotknie i mnie? Chyba spełniam wszystkie
warunki - jestem mężatką o długim stażu, dziecko urodziłam, wiodę w miarę
spokojne życie, trochę mnie denerwują ci z Marsa i ich często pokrętna logika,
więc kto wie?

Wiem, ciągle nie wiecie o co biega w tym wszystkim - już wyjaśniam- rzecz
dotyczy zmiany orientacji seksualnej u kobiet dorosłych, które zawsze były
heteroseksualne, mają za sobą dość długi staż małżeński, urodziły i wychowały
dzieci.
Sprawa jest dość trudna, bo wiele kobiet jest przerażonych, gdy nagle
odkrywa, że są zainteresowane osobą tej samej płci i skrzętnie ten stan ukrywa.
Zwłaszcza w Polsce.

Zapewne sporo z Was oglądało serial "Seks w wielkim mieście" i kojarzycie
postać Mirandy, którą gra Cynthia Nixon. Aktorka przez 15 lat żyła z męż-
czyzną, urodziła w tym związku dwoje dzieci i nagle, w 2004 roku zakochała
się... w kobiecie. Owo uczucie było na tyle silne, że Cynthia Nixon odeszła od
męża i dzieci i związała się z Christie Marinoni, nowojorską działaczką
oświatową.

Mary Portas, gwiazda brytyjskiej telewizji, po 13 latach małżeństwa i uro-
dzeniu dwójki dzieci, zakochała się w Melanie Rickey, szefowej działu mody
w magazynie "Grazia". Na początku tego roku zawarły związek partnerski.

Czterdziestoczteroletnia Carren Strock, po dwudziestu pięciu latach mał-
żeństwa i urodzeniu dwójki dzieci, zdała sobie sprawę, że jest zakochana
w swojej przyjaciółce, ale to jej uczucie nie było odwzajemnione. Strock
postanowiła porozmawiać o tym z innymi zamężnymi kobietami, które
także zakochały się w kobietach. Z tych rozmów powstała książka "Married
Women Who Love Women" (Mężatki, które kochają kobiety). Przed drugim
wydaniem książki Strock poszukała rozmówczyń w internecie i zgłosiło się
tak wiele kobiet, że nie ze wszystkimi zdołała porozmawiać.
Pomimo faktu, że Strock określiła się jako lesbijka, pozostała ze swym
mężem, który wie o zmianie jej preferencji seksualnych, mają oddzielne
sypialnie, ale jednak łączy ich silniejsze uczucie niż seks, nie chcą się roz-
stawać.

Badania prowadzone przez naukowców wykazują, że niezależnie od tego,
czy się nam to podoba, czy też nie, seksualność jest kwestią bardziej płynną
i niejednoznaczną niż się powszechnie uważa.

Fakt, że nasza seksualność może nagle dokonać zwrotu o 180 stopni, nie jest
przyjmowana z entuzjazmem, bo w naszej kulturze seksualność skierowana
na tę samą płeć jest wciąż piętnowana , a ludziom trudno jest zaakceptować
to, że nie wiemy o sobie wszystkiego, zwłaszcza w tak osobistych i intym-
nych kwestiach.

Wiele kobiet mówi, że zakochały się w osobie, a nie w jej płci. Na to uczucie
składały się wspólne zainteresowania, upodobania i porozumienie, którego
nigdy nie osiągnęły w związkach z mężczyznami. To były przemiany, na
które one nie miały żadnego wpływu. Odbywało się to poza kontrolą, tak jak
przemiany związane z dojrzewaniem. Wszystkie podkreślały, że z kobietami
"na każdym poziomie" miały znacznie głębsze porozumienie niż z mężczyz-
nami.

I tak sobie myślę , że my naprawdę niewiele wiemy o naturze człowieka.
Żyjemy wg pewnych wymyślonych przez nas samych kanonów, ale czy one
zawsze są zgodne z biologią? Wiemy bardzo wiele o rozmnażaniu, potrafimy
już prowadzić zapłodnienie pozaustrojowe, a do dziś nie wiemy co warunkuje
zagnieżdzenie się zapłodnionej komórki jajowej w macicy. Wiemy, że w ciągu
okresu rozrodczego kobiety wiele razy następuje zapłodnienie komórki
jajowej, ale zagnieżdżenie się tej komórki w macicy jest wciąż uważane za cud,
biorąc pod uwagę częstotliwość zapłodnień.

Potępiamy homoseksualizm jako coś niezgodnego z naturą, ale w naturze to
zjawisko też występuje.

Nie wiemy jakie są realne możliwości mózgu człowieka, nie jesteśmy w stanie
zrozumieć znaczenia podświadomości, wciąż niewiele możemy pomóc ludziom
dotkniętym chorobami psychicznymi, nie wiemy dlaczego mogą nastąpić
samowyleczenia i dlaczego dotyk pomaga w uśmierzaniu bólu.

Wiemy dużo, ale nie wszystko i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będziemy
wiedzieć wszystko.

niedziela, 29 sierpnia 2010

53. O niczym ważnym

Wreszcie zrobiłam tę lampę i wczoraj powędrowała do mojej koleżanki, z
siedmiomiesięcznym zaledwie opóznieniem. Tak to jest, gdy się kogoś zna
od czasu piaskownicy. W naturze wyszedł naprawdę "brudny róż".
Od wczoraj już cztery razy usłyszałam, że teraz wreszcie ma wszystko
pod kolor i jej pokoik zyskał miano buduaru. Na koniec stwierdziła, że
teraz jeszcze tylko sekretnych gości brak. :)))

A tak w ogóle to się jakoś za nic nie mogę pozbierać. Czas mi przecieka
między palcami, wciąż tkwię w jakichś nieskończonych pracach domowych,
kamizelki nie sprułam, czarnej chusty jeszcze nie skończyłam, zrobiłam za
to malutkiego hipopotama, 3/4 kotka i znów się lenię , ale za to już kończę
książkę Arciniegasa.

Brakuje mi mojego psa - to dziwne, bo nie brakuje mi psa jako takiego, ale
właśnie tego mojego, tej kochanej mordki. Tęsknię tylko za nim, na inne
spoglądam bez żadnych emocji. No cóż, ponad 16 lat wspólnego życia
wycisnęło piętno.

Byliśmy ze ślubnym na spotkaniu , u znajomych i przyznam się, że po
godzinie poczułam przemożną chęć opuszczenia towarzystwa. Bo jedna
z pań przyczłapała z wnuczką, chyba 5 - latką. Mała nudziła się jak
pies w studni i co chwilę wtrącała się do rozmowy, a nawet sama nas zaga-
dywała. W pewnej chwili urocze dziecko zapytało się mnie, czy mam dzieci.
Udzieliłam odpowiedzi, tak, mam. A ile?- dziecię drążyło temat. Jedno, odpo-
wiadam zgodnie z prawdą. "To mało, pewnie bardzo uważaliście, żeby nie
mieć drugiego. Moi też uważają, żeby więcej nie mieć." Babcia małej
spłonęła rumieńcem, a ja zapytałam się małej, skąd ma takie wiadomości.
"Słyszałam jak mama mówiła do cioci". Towarzystwo trochę się pośmiało,
co mała odebrała jako zachętę do dalszej produkcji. "To może ja zaśpiewam"?
Babcia małej obrzuciła nas wszystkich błagalnym spojrzeniem i mała
zaczęła występ. Jeżeli sądzicie, że zaśpiewała coś z repertuaru przed -
szkolnego to jesteście w wielkim błędzie. Ona zaśpiewała piosenkę zespołu
O.N.A., "A kiedy powiem sobie dość". Troszeczkę sfałszowała, ale słowa
znała bezbłędnie. Gdyby tak bardzo nie starała się zaśpiewać jak Agnieszka,
pewnie nawet by nie sfałszowała. Potem była jakaś piosenka z repertuaru
grupy Myslowitz, a potem dziecię na szczęście musiało udać się do toalety,
o czym nas radośnie poinformowała: "a teraz idę sikać, chodz babciu".
W pokoju zaległa cisza, a ja poprosiłam panią domu o ołówek i kilka kartek.

Gdy mała wróciła z łazienki, usadziłam ją przy małym stoliku i poprosiłam o
narysowanie kwiatków, zwierzątek, domku itp. Popatrzyła na mnie ze
złością: " nie lubię, ja będę piosenkarką, będę występować w TV, ja mam
talent". Szczęka mi opadła a perspektywa wysłuchania kolejnej piosenki
z repertuaru Agnieszki Chylińskiej wywołała przemożną chęć opuszczenia
towarzystwa.

Następnego dnia zadzwoniłam do koleżanki z zapytaniem, co było dalej.
Oczywiście mała się rozkręciła, odśpiewała jeszcze kilka piosenek, a potem
odstawiła ponoć taniec a la Madonna. I była bardzo nieszczęśliwa, gdy
około 21, 30 babcia wzięła ją wreszcie do domu.

I tak się zastanawiam -nigdy nie brałam swojej córki ze sobą na spotkania
dorosłych osób, chyba, że miały być również inne dzieci i przebywały one
w osobnym pokoju, w którym się razem bawiły. Moi znajomi też nigdy nie
zabierali ze sobą dzieci na stricte "dorosłe spotkania". Nie wiedziałam, że
teraz aż tak się wszystko zmieniło.

piątek, 27 sierpnia 2010

52. Odchudzanie i okolice

Chyba jednak idzie jesień. Właściwie to jest dość ciepło, bo 20 stopni, tylko
jeszcze trochę dżdżu, a zaczniemy obrastać mchem. Jak dla mnie to za dużo
wilgoci. Przed deszczem schroniłam się w Empiku.
Trafiłam pomiędzy regały z tzw. "prasą kobiecą" i rzuciło mi się w oczy,
że najwięcej miejsca przeróżne pisemka poświęcają odchudzaniu.

W odchudzaniu się, to ja akurat jestem niezła, pół życia się odchudzałam.
Od kilku lat wiem, że jest to sprawa z góry skazana na niepowodzenie, o
czym poinformowała mnie pani endokrynolog. Początkowo nie wierzyłam,
ale teraz wiem, że to prawda.

W każdym razie temat odchudzania jest sztandarowym tematem większości
kobiecych czasopism, bo każda z nas chce wyglądać zgrabnie.

Kilka lat temu postanowiłyśmy wraz z koleżanką zrzucić nadmiary wagowe
i wybrałyśmy się do... dietetyczki. Gabinet pani specjalistki robił miłe
wrażenie, na ścianie wisiały certyfikaty i dyplomy. Dietetyczka poprosiła
o ostatnie badania, jęknęła na widok mojego poziomu trójglicerydów i patrząc
mi głęboko w oczy wyszeptała:" musi pani jeść mniej tłustych mięs i wędlin, a
więcej warzyw, ale o tym porozmawiamy za chwilę". Rzeczywiście, za chwilę
zaczęła mnie wypytywać co jem i w jakich ilościach i jej oczy zaczynały pomału
wychodzić z orbit. Wreszcie wyjąkała : " już nic nie rozumiem, to skąd takie
złe wyniki? Czy pani na coś choruje?". Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że
owszem, choruję na jedną z chorób autoimmunologicznych i to prawdopo-
dobnie już od dłuższego czasu, ale zdiagnozowana zostałam niedawno.
"To czemu mi pani o tym nie powiedziała?" A czemu pani mnie o to nie
zapytała?
Pani dietetyczka rozłożyła bezradnie rączki, oddała mi mi moje wyniki badań,
wydała karteczkę do recepcji, że wizyta była bezpłatna.

Koleżanka była "prostszym" przypadkiem, dostała rozpiskę co i w jakiej ilości
ma jeść, oraz zapewnienie, że po 3 miesiącach owej diety nie będzie już nigdy
tyła. Rzeczywiście, przez te 3 miesiące schudła, po 3 następnych wróciła do
poprzedniej wagi.
A piszę o tym wszystkim dlatego, że czasopisma dla pań załadowane są
dobrymi radami jak schudnąć, co jeść, jak jeść, jak często i jak przestawić
swą psychikę by wytrwać w tym wyścigu do smukłej sylwetki.

Niestety żadne pisemko nawet słówkiem nie pisnęło, że dieta odchudzająca,
taka uniwersalna, jest tylko dla stuprocentowo zdrowych osób; że przed
każdą zmianą sposobu odżywiania powinna się dana osoba dokładnie prze-
badać u internisty i endokrynologa. Bo niektóre tak modne i skuteczne
( w sensie spadku wagi) diety mogą zrujnować zdrowie, narazić na udar,
doprowadzić do choroby nerek, pogłębić niektóre dolegliwości.
Po prostu dieta odchudzająca musi być indywidualnie dopasowana do danej
osoby, niczym proteza.

Podczas tych kilku miesięcy, które przeżyłam w wielkim stresie, schudłam.
Funkcjonowałam na granicy nadczynności tarczycy i nawet czekolada mi nie
szkodziła. Nie schudłam za dużo, ogólnie 1 rozmiar, ale w spodnie rozmiaru
"M" bez trudu wchodzę. Czy lepiej wyglądam? - ależ skąd, stres pozostawia
bardzo widoczne ślady. Czy się lepiej czuję - też nie, nie mogę pozbyć się wew-
nętrznego "dygotu" i jakiegoś irracjonalnego lęku.

A tak przy okazji: odkryłyśmy z koleżanką, że wiele tych diet rodem z pise-
mek dla pań, układają nie dietetycy, ale redaktorki danego czasopisma
"na podstawie własnego doświadczenia", jak nas poinformowano w jednej
z redakcji.
Podejrzewam, że to pewnie w ramach oszczędności- dietetykowi trzeba
przecież zapłacić odpowiednią stawkę za artykuł.

wtorek, 24 sierpnia 2010

51. Zmierzch korsarzy

Chyba każdy zna ten widok z filmów- smukły, szybki żaglowiec, na głównym
maszcie czarna flaga z wizerunkiem czaszki i dwoma skrzyżowanymi
piszczelami. Legenda o nich jest zarazem legendą Morza Karaibskiego.

Podwaliny potęgi morskiej Anglii wzniósł Król Henryk VIII , ale pod panowa-
niem królowej Elżbiety I rozkwitło korsarstwo. Korsarze byli potrzebni, by
walczyć z Hiszpanią o panowanie na morzach, odkrywać i zdobywać nowe
tereny dla Korony, a przede wszystkim zabierać Hiszpanom cenne ładunki
przewożone statkami z Nowego Świata. To właśnie za jej panowania wielu
zaczynało karierę jako korsarz, a kończyło ją w randze królewskiego admi-
rała.

Mijały wieki, sytuacja się zmieniła i Anglicy doszli do wniosku, że więcej
strat niż pożytku przynoszą korsarze królestwu Anglii.
We wrześniu 1718 roku król wydał dekret, nakazujący bezwzględne ści-
ganie korsarzy. Pozostawia im jednak pewną furtkę - ci, którzy do 5
września wyrażą swą skruchę i porzucą piracki fach, dostąpią łaski króla
i nie będą wobec nich wyciągane konsekwencje.
I tak zaczęła się stuletnia wojna z piratami.

Większość piratów pochodziła ze Szkocji, a ich bazą wypadową była wyspa
Providencia w archipelagu Bahama.
W swoich wyprawach trafiali na Kubę, Martynikę, Meksyk, Cartagenę i
było im obojętne, czyją własnością był rabowany przez nich statek- równie
skutecznie rabowali statki angielskie, hiszpańskie, francuskie.
W pierwszych latach wojny z piratami najwięcej strat ponieśli właśnie
Anglicy, lecz król nie ustawał w ściganiu piratów- królewskie statki patro-
lowały Morze Karaibskie, lecz piraci, ci morscy włóczędzy, skutecznie
wymykali się patrolom, docierając nawet do wybrzeży Afryki.
Niekiedy jednak udawało się schwytać przestępców- raz nawet dwudziestu
czterech - i zawiśli na drzewach w White Point, niedaleko Charlestonu.
Przyznacie, że była to specyficzna dekoracja.

W okresie wojny z piratami, wielu z nich przeszło do historii, głównie z powodu
swych krwawych wyczynów.
Oczywiście nie wszyscy piraci byli Anglikami, wielu z nich pochodziło z
Nowego Jorku, Jamajki i Hiszpanii.
To w tamtych czasach świat dowiadywał się o istnieniu kapitana Teach, zwane-
go Czarną Brodą, o pięknym katalończyku , don Pedro Gilbercie, którego
wielkie, czarne oczy, bujne, kruczoczarne włosy i zniewalający uśmiech
przyprawiały kobiety o drżenie serca. Niemniej znany był Edward Low,
urodzony w Westminsterze i Charles Gibbs z Rhode Island w Ameryce Płn.

W owym czasie najwięksi piraci spotykali się w Nowym Orleanie. Położenie
Nowego Orleanu sprzyjało takim spotkaniom, bo każda wyspa na rozlewisku
Missisipi była tajnym obozem piratów. To właśnie w Nowym Orleanie kwitł
handel niewolnikami, a największe zyski czerpał z niego Jean Lafitte.
Lafitte sprzedawał niewolników...na wagę, po dolarze za funt. Flota Lafitte'a
była w ciągłym ruchu, napadając bez różnicy statki amerykańskie i
angielskie. Wysepka Barataria staje się królestwem tego pirata, jego flota
prawdziwym postrachem wszystkich statków.
Wiek XIX zupełnie nie sprzyja korsarstwu i Lafitte jest w wielkich tarapa-
tach. W ciągu dwóch miesięcy stara się , by jego ludzie mogli podjąć
normalne życie i osiedla ich wszędzie tam, gdzie kto wyrazi życzenie. Gdy
wyspa Barataria całkowicie pustoszeje, Lafitte podkłada ogień i wysadza
w powietrze wszelkie zabudowania, sam przechodząc do legendy.

A to wszystko również wyczytałam w książce "Burzliwe dzieje Morza
Karaibskiego".

piątek, 20 sierpnia 2010

50. Skleroza czy co?

Dziś się wściekłam i podłamałam- wreszcie zmierzyłam kamizelkę i......szok.
Kamizelka jest dla mnie za duża, a do tego zle wymodelowałam wycięcie. Tak
to jest gdy się coś robi bez wykroju i wzoru. A więc od jutra zacznie się super
prucie. Zupełnie nie wiem po jakie licho dodałam do każdego przodu po dwa
raporty wzoru. Chyba zupełnie mnie porąbało. Fakt, że nieco mi się wymiary
ostatnio zmniejszyły, czego nie uwzględniłam. Jutro spruję, potem
odłożę na trochę w kąt i zabiorę się wreszcie za lampę, która wciąż czeka na
przypływ weny i spadek temperatury.

Jak zapewne pamietacie, czytam teraz "Burzliwe dzieje Morza Karaibskiego."
I wpadła mi do głowy pewna myśl ; tak bardzo wszyscy potępiamy tych, dla
których zdobycie pieniędzy, majątku jest najważniejszą sprawą w życiu, a
przecież to był koronny motyw większości wypraw. Starożytni wypływali
statkami po to, by poszukać lepszych pastwisk, bogatszych w kopaliny
terenów, lub by zdobyć siłę roboczą.

Odkrywcy nowych lądów, tylko dzięki chciwości swych sponsorów mieli
szansę na wybudowanie statków i zaopatrzenie ich w odpowiednią ilość
załogi oraz prowiantu. Gdyby nie chciwość, dążenie władców Hiszpanii do
zdobycia nowych terenów i bogactw, wiek XVI nie byłby tak bogaty w nowe
odkrycia. Gdyby nie chęć zdobycia pieniędzy nie byłoby załóg tych
statków. Perspektywa zdobycia dużych pieniędzy osładzała im ciężką
harówę na statku, choroby, niebezpieczeństwa.

To myśl o bogactwach pchała konkwistadorów naprzód, poprzez bardzo
trudne tereny, bagna i góry, pełne niebezpieczeństw i wrogich tubylców.

Eldorado - miraż, za którym uganiali się po terenach dzisiejszej Kolumbii,
Ekwadoru, Wenezueli- Hiszpanie i Niemcy. Pokonując dżunglę i pustynię,
wypalone słońcem doliny i oblodzone szczyty górskie dotarli do płasko-
wyżu Bogota. Rozczarowanie było ogromne - nie było żadnych kopalni
złota, a mieszkańcy tego terenu byli ludzmi ubogimi - sadzili kartofle,
garnki lepili z gliny, tkali koce z bawełny, a z wnętrza gór wydobywali nie
złoto, ale sól. Za sól i koce bawełniane dostawali od innych plemion drobne
wyroby ze złota.

Eldorado - marzenie, za którego spełnienie wszyscy gotowi byli oddać
własne życie. A ci, którzy go wciąż nie odkryli, wracali do Hiszpanii i im
więcej kilometrów dzieliło ich od Ameryki Południowej tym bardziej
pragnęli powrotu do niej i szukania tajemniczego Eldorado.

Eldorado - wciąż zmieniające swe miejsce- od wyżyny Bogoty poprzez wyspę
Trynidad, aż po Kalifornię.

Eldorado - podstępny wymysł Indian, którzy za wszelką cenę chcieli
pozbyć się Hiszpanów ze swej ziemi, pokazując im wyroby ze złota i mówiąc,
że pochodzą one z Eldorado.

Eldorado - kraina wielkiej szczęśliwości i bogactwa, gdzieś za horyzontem,
za następnym pasmem górskim, po drugiej stronie dżungli, gdzieś...

czwartek, 19 sierpnia 2010

49. Nic nie boli tak jak życie

Mogielnicki* ma rację. Życie to bolesna sprawa. Dopóki pies był w domu,
zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wiele miejsca zajmował
w naszym życiu. I choć odszedł , zawsze już pozostanie w naszej świado-
mości.

Chcę jeszcze raz podziękować wszystkim, którzy rozumieją co czuję i dla
których czworonożny ulubieniec nie jest "tylko zwierzęciem".

Wiele, wiele lat temu, gdy byłam jeszcze dzieckiem, mój ojciec miał olbrzymie
akwarium a w nim "welonki". Ojciec godzinami siedział przed nim, podziwiał
swoje rybki, ciągle coś w akwarium ulepszał. Pewnego dnia wyczytał, że jest
nowy środek dezynfekujący podłoże, wystarczy "ileś tam" owego proszku
wsypać i rybki będą miały czyściutki piaseczek. Ojciec zakupił ów środek,
zgodnie z instrukcją obliczył, jaką ilość powinien wsypać i oczywiście ją do
akwarium wsypał. Rano wszystkie welonki pływały brzuszkami do góry.
Producent nie dodał jednej ważnej informacji- przed dezynfekcją należało
odłowić rybki do innego zbiornika.
Wtedy po raz pierwszy i ostatni widziałam płacz ojca. I wtedy zrozumiałam,
że można kochać nie tylko ludzi, ale i zwierzęta i cierpieć po ich odejściu.
Gdy ojcowa sunia, prześliczna , łagodna seterka irlandzka zachorowała i nie
było już dla niej ratunku, mój ojciec sam ją uśpił, nie chcąc by czuła obcy dotyk
przed dokonaniem żywota. Nie było mnie przy tym, ale pewnie też wtedy
płakał.

Wracam pomału do równowagi, nad wykazem ulubionych blogów dałam
fotkę Flika i każde spojrzenie na niego, wywołuje mój uśmiech, może mało
radośnie, ale jednak się uśmiecham.

Wczoraj był nareszcie dzień chłodniejszy, bez słońca i mogłam zająć się blo-
kowaniem kamizelki. Dziś będę robiła plisy dookoła pach, szyi i zapięcia.
I wczoraj w ramach odreagowywania tęsknoty, zaczęłam robić szydełkiem
chustę , jesień idzie, ponoć. Ścieg jest tak bajecznie prosty, że tej chusty
przybywa błyskawicznie. Robię ją z włóczki "Gucio-Natura" w kolorze czar-
nym. Włóczka jest cienka, 100% akryl. ma "mohairowy włosek" i robię
szydełkiem nr 2,5 PRYM. Wygląda mi na wydajną włóczkę.

Na samym końcu listy moich ulubionych blogów kliknijcie na pozycję
"Marcin Kolpanowicz". Zapewniam Was, że warto . A stronę tę polecam
zwłaszcza tym, którzy interesują się sztuką. Trafiłam tam dzięki Jjon, z
"Carpe Diem". Ciekawa jestem Waszej opinii, ja jestem zachwycona.

Mam nadzieję , że następny post już będzie składniejszy i mniej płaczliwy.
W każdym razie będę się starać:)


*To fragment tekstu A.Mogielnickiego do muzyki
R.Lipko i K.Cugowskiego.Oczywiście Budka Suflera

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

48. Znów prywata

Dziś mam bardzo smutny i trudny dzień- musiałam pozwolić mojemu
ukochanemu jamnikowi na wyprawę w Krainę Wiecznych Łowów. Był
z nami 16 lat i pół roku, obdarzając nas stale swą bezwarunkową miłością.
A jak wygladał, można zobaczyć w notce z 27 kwietnia b.r.
Jest mi okrutnie smutno i ciężko.

niedziela, 15 sierpnia 2010

47. Zmarnowane życie

Ponad trzy lata temu przytuptała do mnie bliska znajoma, załamana totalnie,
bowiem jej wnuczka postanowiła wstąpić do klasztoru.

W chwili podjęcia decyzji Asia miała 25 lat, więc może trudno tu mówić o
zbyt młodym wieku. Największy entuzjazm wykazali rodzice Asi, która od
samego początku sprawiała im kłopoty wychowawcze, co mnie zawsze
bawiło, bo oboje są psychologami. Coś chyba było nie tak z ich umiejętnoś-
ciami, skoro dziewczyna kilka razy uciekała z domu, miała kłopoty w szkole,
dwukrotnie zmieniała kierunek studiów i w końcu podjęła decyzję o pójściu
do zakonu. Asia , przepytywana przez babcię, powiedziała, że nie widzi dla
siebie miejsca we własnym domu, bo wie, że nie jest w stanie spełnić
oczekiwań rodziców względem jej osoby. Poznała kilka młodych zakonnic,
które ją całkowicie akceptują, są serdeczne i miłe, zachwalają życie w zako-
nie, więc ona chce wstąpić do zakonu. Zresztą już rozmawiała z przełożoną
i ta nie widzi przeszkód. W miesiąc pózniej Asia przeniosła się do zakonu
i rozpoczęła nowicjat.
Bywając w domu na przepustkach, Asia opowiadała babci, że jest zadowolona,
że jest wspaniała atmosfera, że wszyscy ją lubią a i ona wszystkich darzy
wielką sympatią. Jedynym zgrzytem był fakt, że zaczęła być przenoszona z
jednej placówki do drugiej. Ponad rok temu złożyła pierwsze ślubowanie.
Dostała również zgodę na podjęcie studiów, ale nie na pedagogice specjalnej,
jak sobie wymarzyła, ale na teologii.

Studia szły jej dobrze, dostała nawet stypendium i nagle została znów prze-
niesiona w inne miejsce, a na dodatek podjęto decyzję, że przerwie studia i
pojedzie krzewić wiarę do jednego z naszych sąsiednich krajów, gdzie
dominuje prawosławie. Ten wyjazd miał nastąpić po złożeniu drugich ślubów.

Asia nagle oprzytomniała - złożyła w jedną całość te wszystkie chwile, które
zakłócały jej wizję cudownego życia w zakonie : złośliwe docinki starych
zakonnic, ciężka fizyczna praca, cenzura korespondencji, wystawne posiłki
dla księży i bardzo skromne, monotonne dla sióstr, zupełny brak intym-
ności w ciągu dnia. Asia odmówiła złożenia drugiego ślubowania i wyraziła
chęć wystąpienia z zakonu. Wreszcie pojęła, że nie chce do końca życia być
pionkiem przesuwanym po planszy przez innych. Za kilka dni ostatecznie
opuści zgromadzenie sióstr. Nie była jedyną, która zrezygnowała.

Ale Asia nie zamierza powrócić na łono rodziny. Postanowiła dokończyć
rozpoczęte studia. Musi czym prędzej znalezć pracę i mieszkanie - na
razie niesamodzielne, ale wspólne z innymi studentkami. Jestem pewna,
że moja znajoma pomoże jej finansowo na starcie w nowe życie, ale
zrobi to w sekrecie przed rodzicami Asi.
Rodzice Asi nie są tą sytuacją zachwyceni, jej rodzeństwo cieszy się, że
Asia nie będzie w zakonie.

A ja pomyślałam, że to jest okropne, gdy prawie trzydziestoletnia
kobieta ląduje bez wykształcenia, zawodu, mieszkania , pieniędzy a
nawet ubrań. Bo jej ubrania, gdy poszła do zakonu, zostały oddane do PCK.
Ciekawa jestem jak sobie dziewczyna poradzi. Jedyną osobą, na którą może
liczyć jest jej babcia, bo z pewnością będzie ją wspierać w tych trudnych
początkach.

niedziela, 8 sierpnia 2010

45. Lenię się


Okrutnie się lenię - na samą myśl o zrobieniu porządku w stercie czasopism
robi mi się nijak. Oczywiście z tego wszystkiego, w ramach usuwania resztek
włoczek, zrobiłam niedużą serwetkę o bardzo nieregularnym kształcie. Do
niej dorabiam jeszcze podstawki pod szklanki/ kubki i gdy wreszcie zrobię
powędruje w świat.

Ta pierwsza fotka to fragment kamizelki, którą robię dla siebie na jesień. Bo
niechybnie jesień jednak będzie.
Mam już gotowy tył kamizelki , a przody dociągnęłam do wycięcia pach i
formowania dekoltu. Mam nadzieję, że skończę do niedzieli. Robię tę robótkę
z włoczki tureckiej, 50% wełny, 50% akrylu. Bardzo miło się robi z tej włóczki.
Wzór , jak widzicie, wybrałam nieskomplikowany, dzięki temu dziergając
mogę zerkać w telepatrzydło.

No i czytam bardzo dobrą i ciekawą książkę. Jest to zbiór esejów historycz-
nych, pt. "Burzliwe dzieje Morza Karaibskiego.
Autorem jest pisarz kolumbijski, German Arciniegas. Książka została u nas
wydana przez PIW w 1968 roku.
Czyta się ją cudownie, zupełnie jakby to była powieść przygodowa. Autor
prowadzi nas od Morza Śródziemnego aż na Karaiby. Poznajemy zdobywców
Nowego Świata, piratów, ciemne interesy panujących królów Europy,
poznajemy życie skolonizowanego Nowego Świata, sylwetki przywódców
podejmujących walkę o wyzwolenie Ameryki Łacińskiej.
Arciniegas opisuje to wszystko w bardzo barwny sposób i z widoczną do
tych stron miłością.

Mam tylko jedno zastrzeżenie - do formy fizycznej książki. Jest ciężka,
duża (440 stron) i nie da się jej czytać wieczorem leżąc w łóżku- ręce
omdlewają od trzymania. Ale poza tym - super.
Jutro zacznę czytać o Eldorado i Zródle Wiecznej Młodości. Może coś
o tym napiszę, gdy już przeczytam?

czwartek, 5 sierpnia 2010

44. Smutna rocznica

6 sierpnia 1945 roku z wyspy Tinian wystartował bombowiec ochrzczony
Enola Gay, unosząc na swym pokładzie 12 członków załogi i śmiercionośny
ładunek o wdzięcznej nazwie Little Boy. Start nastąpił o godz. 2,45 rano.
Cel lotu - zrzucenie bomby na Hiroszimę.

O tym właśnie locie opowiedział dziennikarzowi gazety The Guardian,
nawigator tamtego lotu, Theodore Van Kirk, ostatni żyjący członek załogi.

W chwili, gdy Van Kirk dołączył do załogi bombowca Enola Gay, miał 24
lata i ponad 50 nalotów bombowych na Europę i Afrykę Północną.
Najczęściej loty te odbywał ze swymi bliskimi przyjaciółmi, pułkownikiem
Paulem Tibbetsem oraz majorem Thomasem Ferebee, który potem był
bombardierem Enola Gay. To oni razem tworzyli trzon misji Hiroszima.

W marcu 1945 roku wraz z innymi członkami 509 specjalnej grupy ude-
rzeniowej zostali przewiezieni do bazy w Wendover Fidel w Utah i tam,
w najgłębszej tajemnicy, przygotowywali się do nieokreślonego wówczas
nalotu bombowego.
Oczywiście nikt nie mówił o bombie atomowej. Mówiono natomiast, że
wykonają zadanie, które bardzo skróci czas wojny, lub wręcz ją zakończy.
Wspominano również, że zrzucony ładunek zniszczy całe miasto.
Uprzedzono ich również, że siła wybuchu będzie bardzo duża i ze względów
bezpieczeństwa w chwili detonacji ich samolot musi być co najmniej w
odległości 18 km od miejsca zrzutu, by nie rozleciał się w kawałki. Czym
prędzej zabrano się więc za obniżanie wagi bombowca B-59, wyrzucając
z niego co się dało. Ćwiczyli też szybkie zwroty, by jak najsprawniej i jak
najszybciej znalezć się w bezpiecznej odległości.

Gdy wystartowali o 2,45 rano, posługując się astronawigacją dotarli nad
punkt docelowy, odległy od wyspy Tinian o 2,9 tsięcy kilometrów z 15
sekundowym zaledwie opóznieniem. O godzinie 8,15 rano, czasu
japońskiego, nastąpiła decyzja o zrzuceniu bomby i w 43 sekundy potem
Little Boy eksplodował nad Hiroszimą, około 580 m nad miastem.

Natychmiast po zrzuceniu bomby samolot gwałtownie wzbił się w górę
i pilot odwrócił go o 150 stopni. Gdy co sił w silnikach uciekali do przodu,
w tyle, za nimi, nastąpił bardzo jasny błysk a po kilku sekundach bom-
bowcem targnęła pierwsza fala uderzeniowa i rozległ się przerazliwy huk.

A na dole rozpętało się piekło, zrównując z ziemią 13 kilometrów kwadra-
towych miasta. W ciągu kilku sekund zginęło ponad 70 tysięcy osób,
głównie ludności cywilnej , do końca 1945 zmarło dalszych 140 tysięcy
osób, a w sumie ponad 200 tysięcy. Całymi latami wiele osób zmagało
się z chorobą popromienną.

W trzy dni po zbombardowaniu Hiroszimy zostało zrównane z ziemią
Nagasaki.

Dziś 89-letni Van Kirk nie odczuwa żalu, jest nawet dumny z tego, że
należał do załogi tego bombowca. Jak sam mówi, nie miał z powodu
zrzucenia bomby na Hiroszimę ani jednej nieprzespanej nocy.

Do dziś trwa spór o celowości użycia wobec Japonii broni atomowej.
Według najnowszych sondaży 50% Amerykanów potępia tę decyzję,
ale 45% uważa nadal tę decyzję za słuszną.

A dla mnie wojny są całkowitym bezsensem. Wiem, że jest wiele osób,
które uważają wojnę za bardzo pozytywne zjawisko - wszak można
wzbogacić się na dostawach dla wojska, może nastąpić szybki rozwój
różnych technologii i wreszcie wojsko może wcielić w życie to, czego
się żołnierze latami uczyli.
Szkoda tylko, że we współczesnych wojnach giną niewinni ludzie.



na podst.Forum 31/2010

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

43. Korrida....i okolice

Rozgorzała dyskusja wokół zakazu korridy w Katalonii.
Padają stwierdzenia: "to decyzja polityczna", "to zwykła hipokryzja" a
jeszcze inni stwierdzają: "przecież to barbarzyństwo, znęcanie się nad
zwierzęciem w celu rozrywki". Nawet rodzina królewska jest podzielona-
król Juan Carlos i księżniczka Elena są miłośnikami corridy, natomiast
królowa Zofia nie jest zainteresowana tą rozrywką, uważając ponadto, że
nie powinno się gwoli rozrywki zadawać bykom na arenie cierpień.
Podzielona jest cała Hiszpania - w Madrycie, po wprowadzeniu zakazu
w Katalonii, korrida urosła do rangi symbolu kultury narodowej, w Barce-
lonie o korridzie mówi się : "cudzoziemski obyczaj", bowiem w Katalonii nie
należała do tradycji.
Kiedyś w Barcelonie były trzy areny przeznaczone do korridy, teraz była
już tylko jedna, mogąca pomieścić ok. 20 tysięcy widzów.

Podobnie jak i inni cudzoziemcy, nie mogę pojąć czym się tak ludzie
zachwycają- nie jest to żadna uczciwa forma walki "jeden na jednego",
wiadomo, że przeznaczeniem byka jest śmierć i nie ma on żadnych szans.

Kilka lat temu oglądałam film dokumentalny o korridzie. Nie opiszę Wam
wszystkiego dokładnie, bo zrobiło mi się nieco mdło i wyszłam z pokoju.
A muszę się przyznać, że oglądam wiele filmów o tematyce medycznej,
między innymi te z sali operacyjnej i nie robi na mnie wrażenia widok
krwi i wnętrza ludzkiego organizmu.

Do walki na arenie są przeznaczone specjalne byki, rasy Toros Bravo,
które posiadają wrodzony instynkt atakowania i zabijania. Są one hodowane
na specjalnych farmach, bardzo dobrze karmione i zadbane. Nie mniej
przychodzi dzień, w którym nadchodzi kres ich wspaniałego, wygodnego
życia. Jest to rasa hodowana tylko dla celów korridy, gdy korrida ulegnie
całkowitej likwidacji, rasa ta wyginie. Czy wiecie, że w prasie hiszpańskiej
sprawozdania z korridy są na stronach poświęconych wydarzeniom kultu-
ralnym, takim jak recenzje z przedstawień teatralnych lub operowych?

Publiczność przychodząca na korridę jest wystrojona jak do opery.Kobiety
stanowią mniej więcej połowę widowni, co mnie osobiście dziwi. No, ale skoro
chodzą na mecze bokserskie zawodowców....widać krwawa jatka sprawia im
przyjemność. Ponieważ ławki są ustawione amfiteatralnie wszyscy mają
dobry widok na to, co rozgrywa się na arenie.

Na początku na arenę wchodzi matador, trzech banderilleros, człowiek
trzymający miecz oraz wjeżdżają na koniach dwaj pikadorzy. Wszyscy oni
przedstawiają się lokalnym notablom, po czym na arenę jest wypuszczany
byk. Nie wpada na arenę jak oszalały, wygląda raczej na ogłupiałego.
Matador i banderilleros okrążają arenę, w końcu jeden z pikadorów pro-
wokuje byka do ataku na swojego konia. Gdy byk go atakuje pikador wbija
zwierzęciu lancę w grzbiet w z góry określone miejsce. Dzięki temu mane-
wrowi matador może się zorientować na którą stronę byk chętniej atakuje-
na lewo, czy na prawo. Po tej szarzy na arenie pozostają z bykiem tylko
banderilleros, których zadaniem jest prowokowanie byka do kolejnych
ataków, w czasie których wbijają w niego kolorowe piki. Byk zaczyna nieco
przypominać krwawiącego jeżozwierza. Jest obolały, ogłupiały, półprzy-
tomny i wtedy na arenę wkracza matador i przez sześć minut wykonuje
ten słynny taniec z czerwona muletą, wywijając nią bykowi przed nosem.
Zaprasza byka, by go zaatakował. W końcu udaje się po miecz i dzierżąc
go w wyprostowanej ręce prowokuje byka do ostatecznego ataku. Stoi
bardzo blisko byka, mniej więcej metr od zwierzęcia i gdy byk atakuje
wbija mu miecz między łopatki. Byk ma szczęście, gdy matador jest
wprawny, znacznie gorzej to wygląda, gdy wbije miecz w nieodpowiednie
miejsce, a byka muszą dobijać banderilleros. Martwy byk jest doczepiany
do dwóch koni, które wywlekają go z areny. Publiczność bije brawo,
wznosi okrzyki. Podczas całego przedstawienia gra bez przerwy
orkiestra dęta. A mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje.

Oczywiście nie ma nakazu chodzenia na korridę, kto nie chce, nie idzie.
Wśród dyskutantów padają głosy, że zakaz korridy jest zamachem na
swobody demokratyczne i że żądają tego nie wegetarianie, ale konsu-
menci steków wołowych i wszelakiego mięsiwa, co jest jawną hipokryzją.

Dla mnie osobiście korrida jest takim samym okrucieństwem jak walki
kogutów lub psów i cieszę się, że nie ma u nas tej formy rozrywki.