drewniana rzezba

drewniana rzezba

środa, 29 stycznia 2014

Dla miłośników......

.....mleka kokosowego i diety bezglutenowej.
Nie kupuję mleka kokosowego w puszce, bo mi ono nie smakuje. Poza tym
dodawany jest do niego cukier, a cukier - tuczy.
Mleko kokosowe robię w domu sama. Robota prosta niczym konstrukcja cepa.
Kupuję wiórki kokosowe, a  200g w paczuszce.
Wsypuję je do  butelki, zalewam 1,2 litra wody mineralnej, niegazowanej, u mnie
jest to Żywiec.
Odstawiam na noc do lodówki.
Następnego dnia całość przelewam do odpowiedniej wielkości garnka i podgrzewam
do temp. 60 stopni. Zdejmuję  z ognia, i bardzo dokładnie traktuję blenderem.
Otrzymaną masę wylewam na sitko wyłożone gazą ( nie zapomnijcie podstawić pod
spód garnka) i na zakończenie jego zawartość dokładnie wyciskam.
Mleko przechowuję w butelce, w lodówce 2-4 dni, przed użyciem należy butelką
potrząsnąć, bo mleko zawsze się rozwarstwia- to kupne też, bo taka jego uroda.

Ostatnio zresztą mam kokosowy okres  życia, bo kokos jest produktem bezglutenowym.
Do pieczenia używam mąki kokosowej, która jest bezglutenowa a  do tego
wysokobłonnikowa i zawiera znacznie więcej białka niż mąka pszenna.
Piekłam już kokosowy chlebek , ciasto serowe, robiłam kokosowe  racuszki.
Wiórki kokosowe dodaję oczywiście do wszystkich, oprócz chlebka, wypieków.
Poza tym w kuchni mej gości olej kokosowy, tłoczony na zimno. Robię z niego smalec
wegetariański,  smażę na nim (warunek - temp. smażenia nie może przekraczać 170
stopni), stosuję go wszędzie tam, gdzie jest wymagany olej roślinny.
Olej kokosowy tężeje w temp. +25 stopni C, więc nie wymaga przechowywania
w lodówce.

Wszystkie produkty z kokosa poprawiają trawienie, regulują poziom cukru w krwi,
zapobiegają chorobom serca, pomagają w utrzymaniu prawidłowej wagi ciała.

No to smacznego wszystkim!

P.S.
Jeśli idzie o zakup tych produktów - czasem udaje mi się wszystko kupić na stoiskach
z tak zwaną  "zdrową żywnością" a czasem kupuję on line.
Wystarczy w wyszukiwarkę wrzucić frazę " mąka kokosowa, olej kokosowy ".




poniedziałek, 27 stycznia 2014

Mix

Biało i zimno i do tego wieje. Zupełnie jakby była zima.  I po co?
                                                 *****
Dziś mam "kuchenny dzień" - upiekłam ciasto serowe bezglutenowe.
Robota prosta jak konstrukcja cepa.
Bierzemy 3  duże jajka, 1/2 kg twarogu "President", koniecznie tłustego,
przygotowujemy 4 łyżki stołowe cukru brązowego, 2 łyżki stołowe
przesianej mąki kokosowej, 1 łyżkę mąki ziemniaczanej, aromat arakowy.
Jajka całe ucieramy z cukrem, dodajemy twaróg, dalej ucieramy, dodajemy
wpierw mąkę kokosowa, ucieramy, dodajemy mąkę ziemniaczaną i aromat.
Całość wlewamy do blaszki wysmarowanej masłem, wstawiamy do
piekarnika nagrzanego do 160 stopni, termoobieg.
Pieczemy godzinę, wyłączamy, studzimy w uchylonym, wyłączonym
piekarniku, przekładamy na kratkę do studzenia.
Niektórzy pod pretekstem "czy jadalne?" - jedli to na  ciepło.

Potem zrobiłam pasztet mięsny - 3/4 kg udzca z indyka + 300g surowego
boczku wieprzowego  udusiłam z warzywami i przyprawami.
Całość przepuściłam przez maszynkę do mięsa, sitko z małymi oczkami,
dodałam gałkę muszkatołową.
Właśnie tkwi w piecyku, 160 stopni, termoobieg, za 70 minut go wyjmę.
Piekę w foremce wysmarowanej masłem.

                                                 *****
Wczoraj miałam "dzień czapkowy". Zrobiłam super prostą czapkę, ściegiem
francuskim lewym, otok wywijany na wierzch, robiony podwójnym ściegiem
ryżowym. Teraz robię z tej samej włóczki (mikrofibra, kolor bordo) "baktus".
A poza tym? No nic ciekawego, zima wszak.

czwartek, 23 stycznia 2014

Mix pesymistyczny

Doszłam do smętnego wniosku, że nic mi się nie podoba. Oczywiście pierwsze
miejsce na liście zajmuje pogoda. Co mi z tego, że dziś nawet świeciło słońce,
skoro -14 stopni na termometrze. A każdy wypad do sklepu to marznięcie po
drodze i umieranie z gorąca w środku. Zima jest  paskudztwem, od początku do
końca.
Na ulice Warszawy wkraczają od dziś piecyki koksiaki. Ciekawe ile z nich
zginie - wszak to sprzęt w sam raz dla złomiarzy.

W sobotę siła zastępcza przyszła posprzątać mi mieszkanie. Następny dzień
spędziłam  na poprawieniu po niej. Podeszłam do sprawy dość filozoficznie -
łatwiej poprawić niż wszystko robić  samej. Mam tylko zgryz, bo nie zauważyłam
niedoróbek "na bieżąco" i za 2 tygodnie będę musiała jej o tym powiedzieć.
Wiem, że była u mnie pierwszy raz, no ale gdyby jej to zajęło więcej czasu to
bym dopłaciła przecież, a niechby było porządnie zrobione.

Przeczytałam skład naszej ekipy narodowej na  Olimpiadę w Soczi - zupełnie nie mogę
pojąć po jaki gwint wysyłają męską drużynę biatlonistów. Chłopaki  niestety nie biegają
szybko i  bardzo rzadko celnie strzelają, więc jest pewne, że nie zajmą nawet
punktowanego miejsca. Typowa strata czasu i pieniędzy. Podobnie jest z narciarzami
konkurencji alpejskich - ich osiągnięcia oscylują w okolicy zera.
I tak ogólnie jakoś mi ta Soczi nie leży.Pomijam już, że latem też mi się tam nie
podobało.

Zrobiłam naszyjnik i......też mi się nie podoba. Nawet nie chce mi się go  "obfocić".
Chyba na jakiś czas zawieszę koralikowanie. Muszę zrobić sobie kilka dekupażowych
drobiazgów, może lepiej mi to pójdzie niż koraliki, ale to nic pewnego.

Padła mi orchidea - rosnąca. A  anturium jakoś dzielnie wytrzymuje ze mną w jednym
pokoju. "Chodzą" za mną jakieś sukulenty - jeśli ta orchidea nie wypuści nowych
kwiatów to zamienię ją na sukulenty- one  z pewnością ze mną wytrzymają.

Dostałam propozycję (wg tych co to proponują jest ona nie do odrzucenia) napisania
jakiegoś opowiadania  typu romansowego  i...........z gracją ją daleko odrzuciłam.

Dziś ze zdziwieniem wyczytałam, że nie jestem jedyną osobą podejrzewającą, że
Wszechświat, nasza  planeta i my- jesteśmy uczestnikami bardzo rozbudowanej gry
komputerowej. Pozostaje pytanie kto to zaprogramował, czy jesteśmy pierwszą wersją
 tej gry czy też kolejną? A może Pierwszy programista już nie istnieje  a my jesteśmy
tworami kogoś, kto był szalonym programistą w poprzedniej wersji gry?
Podoba mi się stwierdzenie Raya Kurzweila (amerykański wynalazca,  myśliciel i pisarz):
 "Możliwe, że nasz Wszechświat to eksperyment młodzieńca z innego Kosmosu zrobiony
na szkolny konkurs. Czytając wiadomości w gazecie, można czasem odnieść wrażenie,
że niedorosła inteligencja która go zaprojektowała, nie dostała za to zbyt wysokiej oceny".

Chyba muszę kupić książkę "Ewangelia Tomasza. Komentarze Osho".  Drugą będzie
"Symbole Inków, Majów i Azteków"  Heike Owusu.

Miłego dla Was;)

niedziela, 19 stycznia 2014

Nie cieszcie się.......

....nie porzuciłam bloga.
Chwilowo przeniosłam "tfurczość" na drugi blog, czyli wyżywam się na
polu grafomańskim.
 Poza tym mam jakieś cyrki z Bloggerem. Nie podoba mi się, że zdjęcia
"obrabiają się"  automatycznie - wolałam gdy mogłam to robić sama.
Koralikuję w dalszym ciągu, ale nie wiem kiedy pokażę efekty.
Zupełnie przypadkiem odkryłam,że mam  bardzo zabawne nieduże kamyczki,
w białe i czerwone ciapki. Zupełnie zapomniałam o ich istnieniu!
Ponieważ kamyki małe to muszę je oprawiać maleńkimi koralikami a taka
miniaturyzacja bardzo zabiera czas.
Poza tym wypróbowałam, że kwas askorbinowy plus czosnek z powodzeniem
zastąpiły antybiotyk-  długo to trwało, ale wreszcie jest lepiej, przynajmniej
nie konkuruję z okolicznymi psami i nie szczekam.
Poza tym sytuacja zmusiła mnie do porządkowania różnych dokumentów
rodzinnych, bo kuzynki koniecznie chcą wyeksponować i upublicznić
fragmenty życia moich dziadków. Nie wiem co prawda po co.
Poza tym u mnie zima, jest prawie -3, leży śnieg i niestety od rana coś prószy.
Nie przypominam sobie bym tęskniła za zimą- było mi całkiem dobrze bez
śniegu i mrozu.
Ten zimowy pejzaż napawa mnie smutkiem, niedługo wpadnę w depresję:)))
Życzę wszystkim miłego nadchodzącego nowego tygodnia.To już piąty
tydzień  nowego roku.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Ależ to były urodziny!!!

Niewątpliwie był to bardzo ciężki dzień dla Starszego.
Wpierw trzeba było  odczytać otrzymane życzenia i
rozpakować prezenty.
W tej czynności nieodzowna była pomoc Młodszego.
Potem należało koniecznie wypróbować rower.
A potem razem z koleżankami i kolegami spotkać się w sali zabaw i tam
wspólnie wspinać się na ściany.





Mama zadbała by uzupełnić zużyte wspinaczką kalorie i naszykowała
coś na młode ząbki:



Na deser był tort. Ze świeczkami.

Gdy dzwoniliśmy do Starszego w tym Wielkim Dniu, był
już po świętowaniu porannym w przedszkolu i atrakcjach
wspinaczkowych i wyraznie był już wykończony.
Jakie to szczęście, że mnie nikt nie zafunduje z okazji urodzin
wspinaczki na ściany - czasem dobrze mieć już dużo, dużo
więcej niż 5lat.





sobota, 11 stycznia 2014

Akanksha, czyli.....

wielkie pragnienie.
Tak w języku gudżarati brzmi nazwa kliniki spełniającej marzenia tych
małżeństw, które w żaden sposób nie mogą doczekać się potomstwa.
Klinikę założyła doktor Naina Patel w 150- tysięcznym mieście Anand,
w stanie Gudżarat w północno - zachodnich Indiach.
Niestety coraz częściej zdarzają się przypadki, gdy sam proces zapłodnienia
jeszcze nie rozwiązuje problemu - zapłodniona komórka jajowa to za mało-
potrzebne jest miejsce i organizm żywiciela, by komórka mogła przejść
wszystkie procesy rozwoju i by na świat przyszło  dziecko.
Coraz więcej państw musi się zmierzyć nie tylko z problemem starzejącego
się społeczeństwa ale i z problemem bezpłodności zarówno kobiet jak i
mężczyzn i z koniecznością powstania instytucji matek zastępczych.
Korzystanie z usług matek zastępczych jest obecnie dozwolone w 15
krajach świata, najczęściej bez żadnego wynagrodzenia, stąd zapewne jest
ciągły deficyt matek zastępczych.
Osobiście wcale mnie to nie dziwi, nie dla każdej kobiety ciąża jest okresem
dla niej najmilszym a poród wręcz rozkoszą.
Jedynie w dwóch krajach, Stanach Zjednoczonych i Indiach wynajmowanie
cudzego brzucha jest odpłatne i stało się biznesem. Do tych dwóch państw
dołączyła ostatnio Tajlandia.
Wynajęcie "surogatki" kosztuje w  Stanach  ok.1000$, w Indiach
zaś   pięć lub sześć razy taniej. Amerykańska surogatka dostaje  dla siebie
około 30 tysięcy dolarów, resztę zjadają koszty towarzyszące (usługi lekarzy,
prawników, pośredników). Hinduska dostaje za usługę od czterech do pięciu
tysięcy dolarów. Tajlandia oferuje klientom ceny jeszcze niższe, o 20%.
Około 1/3 klientów kliniki Akanksha stanowią obywatele Indii, pozostali
klienci są  niemal z całego świata.
Zatwierdzony przez Indyjską Radę Badań Medycznych kodeks Kliniki dr
Patek stanowi, że matki zastępcze muszą być w wieku od 21 do 35 lat,
muszą mieć już co najmniej jedno dziecko, jeśli są zamężne muszą uzyskać
pisemną zgodę  męża, a przede wszystkim muszą się zrzec wszelkich praw
do dziecka, które urodzą.
Jedna kobieta może tylko dwukrotnie być matką zastępczą, ponadto są
dopuszczane tylko dwie ciąże blizniacze.
Przyszli rodzice muszą być co najmniej od 3 lat małżeństwem, nie mają
natomiast możliwości wyboru, ani nawet poznania płci dziecka przed
jego narodzeniem.
Pary homoseksualne nie mogą być klientami kliniki dr Patel, której poglądy
 nieco wyprzedziły nowe przepisy indyjskie - od 1 stycznia tego roku
single oraz pary jednopłciowe nie mogą ani adoptować dzieci ani korzystać
z usług matek zastępczych w Indiach.
Kobiety, które wynajmują w tej klinice swe brzuchy, mieszkają przez cały
czas w domu w pobliżu kliniki. Mają tam urządzone sale sypialne, otrzymują
wikt i opierunek, kieszonkowe w wysokości 50$ miesięcznie, mają kursy
języka angielskiego, kursy szycia a nawet kursy komputerowe.
Aż do chwili rozwiązania nie wolno im opuszczać tego miejsca bez zezwolenia,
a krewni mogą  je odwiedzać tylko w soboty.
Dr Patel dba o swoje "zagłębie matek", czuwa nad tym, by zawsze otrzymały one
należne im pieniądze, czuwa też nad tym, by zostały dobrze przez nie
spożytkowane.
Planuje rozbudowę swej kliniki a zatrudnić chce w niej do różnych prac byłe matki
zastępcze.
W Indiach za jedno wynajęcie swego brzucha można zapewnić sobie i swej
rodzinie godne życie  aż do śmierci.


Na podstawie artykułu z Forum  33/2013

środa, 8 stycznia 2014

Upiekło mi się

Zapomniałam Wam napisać, że przywiozłam sobie z Berlina jakąś infekcję -
oba Krasnale byli zasmarkani i  zakaszlani, córka miała przecudnej urody
ropę na migdałach, zięć kichał, więc i mnie w końcu coś dorwało.
Ale już dochodzę do siebie, bo sobie zaordynowałam końskie dawki kwasu
askorbinowego i mi zdecydowanie lepiej - tę noc już przespałam  i nawet gardło
mnie przestało boleć, więc nie jest zle.
A daktylowy wypiek prezentuje się tak:
Tego daktylowca piekłam już w 2010 roku, wtedy jeszcze z mąką pszenną,
czyli zgodnie z oryginalnym przepisem.
Tym razem dałam  gotową mąkę bezglutenową, przeznaczoną do pierogów
i naleśników, co spowodowało, że ciasto nie ma faktury chleba a raczej
jakiegoś placka. No i upiekło się w zaledwie 50 minut a nie w godzinę.
Generalnie wolałam ten wypiek w wersji z mąką pszenną, ale ponieważ
jestem gapa, to zapomniałam, że już skończyła mi się mąka bezglutenowa
chlebowa, stąd też wyszło jak wyszło.
Ale robota naprawdę żadna, nie trzeba tego chleba pracowicie zagniatać ani
nie musi rosnąc przed pieczeniem, bo to "proszkowiec".
Zresztą nie miałam dziś głowy do garów, bo rano musiałam ubezpieczyć
naszą bryczkę a to mnie  zubożyło o drobne 950 zł. Taki wydatek na początek
dnia chyba każdego wyprowadziłby z równowagi.
Potem musiałam zrobić  zakupy na najbliższy tydzień, więc odwiedziłam jeden
ze sporych marketów. Nazwy nie podam, bo znów ktoś mi wytknie, że robię
krypto reklamę.
W tymże markecie jest część poza samoobsługą i zwie się ona Galerią Handlową.
No i dobrze, że jest, bo przy okazji odkryłam tam niezle zaopatrzoną pasmanterię,
dwa dobre sklepy z butami, dwa średnio  kiepskie butiki, niezły sklep z ładną
pościelą i wszystkim co do takowej potrzebne, dobry  sklep z AGD, kilka
barków, a wśród nich jest kawiarenka pewnej b. znanej w W-wie firmy produkującej
lody i nie tylko.
Ilekroć idziemy na SAM lub  z niego wracamy, zdążając na podziemny parking,
zawsze mijamy tę kawiarenkę. Stoją tu dwie olbrzymie lady chłodnicze - jedna
z lodami, druga z sorbetami, obie wypełnine kolorowymi przysmakami po brzegi.
A obok nich stoi nieduża witrynka z ciastkami.
Nie ukrywam, że łakoma ze mnie  baba, więc zawsze rzucam okiem na te lady
chłodnicze i na tę witrynkę.
Ale odkąd się tak paskudnie schorowałam na to rzekomobłoniaste zapalenie jelit,
kontakt z zawartością lad i witrynki mam tylko wzrokowy. I pewnie dlatego
zaczęłam się zastanawiać ile dni mają te wszystkie wyroby, bo zwłaszcza teraz
kawiarenka nie ma zbyt wielu klientów, a lady chłodnicze pełniutkie lodów i sorbetów.
W witrynce z ciastkami wciąż widzę olbrzymie bezy przekładane kremem.
Gdy pierwszy raz zwróciłam na nie uwagę, leżało ich osiem. Dziś leżały już tylko
trzy i oboje  ze ślubnym zastanawiamy się, czy to resztka z tych ośmiu, które były
tu już niemal miesiąc temu?
Drugi arcy zabawny punkt gastronomiczno - handlowy to boks z wyrobami
garmażeryjnymi - różne pierogi, uszka, naleśniki, sałatki, jakieś kotlety i wszystko
to podobno ręcznej, domowej roboty. I jeszcze nigdy nie widziałam tam choćby jednego
klienta, a towaru multum, wręcz "wychodzi" z tych lad chłodniczych.
A ceny takie, jakby wszystko było nadziewane złotem.
I tak co tydzień się zastanawiam nad świeżością tych wszystkich wyrobów.

wtorek, 7 stycznia 2014

Jutro....

....mam zamiar upiec chlebek daktylowy, taki nieco eksperymentalny, bo
zamiast zwykłej mąki dam  mąkę bezglutenową.
Robota  żadna - najwięcej czasu pochłania  pokrojenie daktyli i wysmarowanie
masłem papieru do  pieczenia.
Przepis wzięłam przed laty  z blogu osoby, która już nie bloguje.
Jeżeli macie ochotę na coś dobrego do kawy lub herbaty  zgromadzcie:
225 g  daktyli  bez pestek,
115 g dowolnych orzechów,
140 g maki pszennej,
1 łyżeczkę sody czyszczonej,
1 łyżeczkę proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki drobnej soli,
1/2 łyżeczki sproszkowanego imbiru,
1 całe jajko,
1 łyżka  bardzo  miękkiego masła,
150 ml wrzącej wody,
mała foremka, keksówka 10 x 20 cm wyłożona papierem do pieczenia,
wysmarowanego masłem i wystającego 2 cm ponad ścianki
Wykonanie:
Daktyle siekamy na drobne paski, mieszamy je z sodą i zalewamy
wrzącą wodą, odstawiamy.
Mąkę mieszamy dokładnie z proszkiem do pieczenia.
Roztrzepujemy lekko jajko.
Do garnuszka (lub miseczki ) z daktylami dodajemy miękkie masło,
roztrzepane jajko, mąkę, sól, imbir, posiekane orzechy.
Całość mieszamy dość dokładnie drewnianą łyżką, wylewamy do foremki.
Pieczemy w 160 stopniach ( z termoobiegiem) około 60 minut, sprawdzamy
stopień upieczenia patyczkiem, który oczywiście musi być suchy.
Chlebek jest naprawdę pyszny , łatwy do zrobienia i mimo daktyli nie jest wcale
za słodki.
Zresztą  daktyle to takie dziwne owoce, które choć zawierają tak wiele cukru
nie podnoszą  poziomu cukru w krwi.
Smacznego!

niedziela, 5 stycznia 2014

Mix poświąteczny

Tak wyglądała choinka i zgromadzone pod nią prezenty - pora była
nieco dziwna, tak około  godziny 24,00-  w wigilię.
Z uwagi na konieczność zmontowania stołu do gry w piłkarzyki, rozdawanie
prezentów przełożyliśmy na świąteczny poranek. Oczywiście nie było jak
zapakować tego stołu, więc nakryliśmy go potem ...pledem.
Wiadomo było, że prezenty wyzwolą w dzieciakach napad małpiego rozumu,
więc już wcześniej wiedziały, że Mikołaj, jeśli do nich przyjdzie, to z całą
pewnością będzie to w środowy poranek. A rozpakowywanie prezentów
dopiero po śniadaniu.
W wieczór wigilijny Starszy upewniał się, czy Mikołaj  jest czy też nie, bo jeden
z jego kolegów przedszkolnych twierdził, że.....Mikołaj już dawno umarł, bo był
bardzo stary. Na szczęście bardziej wierzył nam niż koledze.
W środę rano wygnało malca z łóżka jak w dzień powszedni i pobiegł sprawdzić,
czy aby są prezenty pod choinką. Z obudzeniem nas doczekał grzecznie aż do
ósmej, czyli czekał aż półtorej godziny. Z całą pewnością było to dla niego spore
poświęcenie.
Prezentów była cała masa, oczywiście głównie dla  dzieciaków. A ja dostałam
Kindle. Już się nawet zarejestrowałam.
                                                 *****

W wieczór sylwestrowy mieliśmy właściwie dwa pokazy ogni sztucznych -
ten drugi był bez wychodzenia z domu.
Jak wiecie, Starszy z Hunów świetnie się orientuje w liczbach i  doskonale
wiedział, że o dwunastej w nocy nastąpi nowy rok. Bardzo chciał brać udział w tym
wydarzeniu, więc uzgodniliśmy, że obudzimy go za 5 dwunasta i razem z nami
wypije noworoczny toast - my winem, on sokiem bananowym.
Bez trudu maluch dał się obudzić i wraz  z nami spełnił toast, złożyliśmy sobie
wzajemnie życzenia i oglądaliśmy działalność amatorów sztucznych  ogni.
Materiałów starczyło na niemal godzinę, huk był niemiłosierny a Młodszy, choć
to wszystko rozgrywało się pod naszymi oknami  (ulica dość wąska i po obu
stronach wysokie budynki) spał jak zabity. Chciałabym mieć taki dobry sen.
Około pierwszej Starszy położył się grzecznie spać, szybciutko zasnął i nie obudziły go
sporadyczne wybuchy.
Byłam naprawdę zaskoczona jakością tych wypuszczanych ogni, były niemal
profesjonalne.
Zaskoczył mnie rano wygląd ulicy - okazuje się, że przyniesienie z domu całych stert
opakowań pełnych  "pocisków" nie było żadnym trudem, ale zabranie do domu pustych
opakowań przerastało już możliwości fizyczne tych ludzi.
Zupełnie jak u nas, czyli- jednak jesteśmy w Europie.
                                                   *****
Sporo wrażeń wizualnych miałam za każdym razem w metrze lub szybkiej kolejce -
wszystkie kolory skóry, pełna różnorodność strojów.
Berlin jest bardzo różnorodny pod względem etnicznym.
Niemiłe wrażenie - w pewnej chwili usłyszałam "najczystszą" polszczyznę- całkiem
przyzwoicie wyglądający młody człowiek wypalił: "ja pi....lę, ale numer", to było  do
idącej obok dziewczyny. Poczułam się niestety b. swojsko.
W esbanie siedział tyłem do mnie ktoś, kto miał umalowane na czarno paznkocie i włosy.
Płeć rozpoznałam dopiero gdy owa osoba wysiadała- to był facet! Do tego miał dość
demoniczny makijaż. Wytłumaczono mi, że jest cała całkiem spora grupa młodych ludzi,
którzy swa odrębność podkreślają właśnie czernią.
Co ciekawsze - zachowują się kulturalnie, nie wszczynają awantur, wyrażają się
kulturalnie, są wykształceni, nie żaden "margines społeczny".
Tylko wyglądają nieco dziwnie - jak dla mnie.
                                                   *****
Podoba mi się Berlin. I wiecie co jest  fajne - ulica berlińska  , zwłaszcza centrum miasta
bardzo różni sie od warszawskiej ulicy - u nas bank obok banku i bankiem pogania,
wszelkie sklepy zanikły, a u nich sklep na sklepie i sklepem pogania.
Kolejna rzecz- wyprzedaże posezonowe - u nas wypychają z tej okazji towar gorszej
jakości,  taki, który z natury powinien być tańszy.
Tam jest to towar naprawdę pełnowartościowy.
Tyle tylko, że nic tym razem nie kupiłam - nie miałam takiej potrzeby.

Następne święta już na początku kwietnia. Może już będzie wtedy wiosna???

piątek, 3 stycznia 2014

Chyba już jestem

Przede wszystkim pięknie dziękuję za wszystkie  życzenia - oby miały moc
sprawczą!
Nie doceniałam, przed wyjazdem, jaka to cenna rzecz cisza i spokój. Jak miło,
gdy nikt  nie pomyka po mieszkaniu na hulajnodze z prędkością  i dzwiękiem
karetki pogotowia  spieszącej do wypadku. Teraz wiem, że miałam wyjątkowe
szczęście,  bo miałam tylko jedno dziecko a do tego- dziewczynkę - a nie
dwóch małych Hunów.
Świąteczny Berlin prezentował się naprawdę świetnie, popatrzcie sami:
Trzy ostatnie fotki są z pokazu sztucznych ogni w Sylwestra.
Organizatorzy zrobili ukłon w stronę małolatów i co dwie godziny,
począwszy od 18,00-tej  były pokazy sztucznych ogni. Każda tura
pokazu zaczynała się obłędnym wprost koncertem dzwonów.
Nie mogę się oprzeć  wrażeniu, że poziom hałasu przekraczał
wszelkie dopuszczalne normy. Ale podobało mi się, dzieciakom także.

Nie samymi świętami tam żyłam -na szczęście. Pognałam  całą rodzinę
do Muzeum Etnograficznego.
Złaziłam się setnie, bo obiekt duży i  posiada liczne i wspaniałe zbiory.
Najwięcej czasu spędziłam w dziale  mezoamerykańskim, przypatrując
się uważnie stelom, przywiezionym z Meksyku, Peru, Gwatemali.
Mój zachwyt i  zdziwienie spowodowała ekspozycja z działu Mórz
Południowych.
Nie zdawałam sobie sprawy, że tak  piękne były w naturze łodzie
i statki przysłowiowych "dzikusów". Oto jeden z nich:
A to wnętrze "Domu  Mężczyzn"
W części zbiorów islamskich podziwiałam przecudnej urody hafty,
różne części kobiecej garderoby i doszłam do wniosku, że czasami
mam dni, w których całkiem dobrze czułabym się na ulicy w burce-
w końcu nie zawsze wyglądam znośnie .
Jeżeli kiedyś wpadniecie do Berlina, z czystym sumieniem polecam
odwiedzenie tej placówki. Jest tu również część dla dzieci- "Junior
Museum". Nasze krasnoludki brały udział w programie "jemy ryż"-
dowiedziały się gdzie  i jak ryż rośnie, jak należy go gotować, brały
też udział w przygotowywaniu słodkich ryżowych kulek oraz  (niestety)
otrzymały przepis na owe kulki i musiałyśmy je w domu zrobić.
Poza tym byłam w muzeum sztuki użytkowej na wystawie Mucha
Manga Mystery. Jakoś nigdy nie wpadłam na to, że twórczość plakatowa
Muchy była natchnieniem dla grafików japońskich w latach sześćdziesiątych.
A wczoraj, tuż przed odjazdem, zrobiłam ostatnią fotkę- oczywiście
berlińskiego nowego dworca.
Następny wyjazd czeka mnie ponoć w połowie lutego.
Pożyjemy- zobaczymy.
P.S.
Którejś nocy starszy miał zły sen- śniło mu się, że razem z kolegami
wysiadł na niewłaściwej stacji "esbanu" i wielce się tego przeraził.
Córka  zapytała się go, czy ciągle śnią mu się pociągi, a mały z całą
powagą stwierdził; "no, czasami śni mi się "uban".
Może nic w tym dziwnego,  skoro mały  wciąż  jezdzi albo szybką kolejką
miejską albo metrem.