drewniana rzezba

drewniana rzezba

sobota, 27 czerwca 2015

Czy wiesz co jesz?

Przeczytałam artykuł o sześciu kłamstwach dotyczących produktów spożywczych.
No i już zupełnie  nie wiem co mam jeść - a może trzeba się po prostu jakimś cudem
odzwyczaić od jedzenia  a odżywiać się tylko promieniami słońca?
Miód:
jeżeli nie ma się zaprzyjaznionej, znanej, uczciwej pasieki to lepiej go nie kupować.
Bo może to być miód pochodzący z ....Chin.
Prawdziwy miód powinien zawierać pyłki - jeśli ich nie zawiera, to nie jest miodem-
taką definicję sformułował urząd FDA (Amerykańska Agencja ds.Żywności i  Leków),
a większość sprzedawanego w USA miodu nie posiada ich ani śladu.
Miody produkcji chińskiej nie posiadają pyłków, bo są one odfiltrowywane, by nie
rozpoznać  miejsca (kontynentu) z którego pochodzi.
Ciekawe jak to u nas wygląda?
Sos sojowy:
Prawdziwy sos sojowy wymaga długiego procesu produkcyjnego, więc jego
produkcja jest nieopłacalna. Zmodyfikowana produkcja trwa zaledwie trzy dni -
używa się do niej hydrolizowanego białka roślinnego, karmelu, soli i syropu
kukurydzianego.
Łosoś:
Nie wierzcie etykiecie "łosoś atlantycki" - on taki atlantycki jak ja panna.
95% łososia atlantyckiego uprawia się obecnie w sztucznych warunkach i ryby
są karmione zwykłym pokarmem dla ryb akwariowych a całe 100% jest barwione
przy pomocy granulek zawierających barwnik opracowany przez firmę
Hoffman-La Roche.
Jeżeli zależy  komuś na rybie zawierającej  kwas Omega 3,bez dodatku w postaci
metali ciężkich, to niech zamiast łososi je np. sardynki. Przez cały , dość długi okres
wzrostu duże ryby kumulują w swym organizmie metale ciężkie.
Jajka:
Kolor ich skorupki zależy od tego, co jest domieszane do karmy. Ciemny kolor
skorupki uzyskuje się przez dodanie do karmy sproszkowanej, czerwonej papryki.
Ser cheddar:
Jego specyficzny kolor już nie jest jak dawniej naturalny - uzyskuje się go poprzez
dobór odpowiedniej mieszanki  barwników.
Mięso:
Zauważyliście może, że mięso kupowane w  sklepach podejrzanie długo utrzymuje
swój  czerwony kolor i nie pachnie, jak kiedyś "surowizną"? Nic dziwnego- po uboju
jest "szpikowane" środkami konserwującymi i barwnikami- wstrzykuje się je do tętnic
tuszy, gdy wisi "ociekając" z krwi. W ten sam sposób rozprowadza się preparat do
peklowania.
Oliwa:
Konia z rzędem temu, kto wie jak naprawdę smakuje oliwa, bo 80% tego, co jest
sprzedawane jako oliwa jest w 80% olejem słonecznikowym.
A na koniec najważniejsze:
W ciągu najbliższych trzech lat w USA mają być wycofane z handlu produkty
zawierające "tłuszcze trans", czyli wszystkie utwardzone, zestalone oleje, które
są niemal we wszystkim. Koniec z margarynami, ceresem,tłuszczem palmowym.
A do smażenia nie używajcie oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia ale  SMALEC,
MASŁO  KLAROWANE   lub  OLEJ KOKOSOWY ( to jedyny olej, który w sposób
naturalny jest w postaci stałej w temp. poniżej +22 stopni Celsjusza).
Te tłuszcze podczas obróbki cieplnej nie wydzielają frakcji kancerogennej.
No to smacznego życzę!!!!
P.S.
Od lat  smażę tylko na tych  tłuszczach- nie dlatego, że o tym wiedziałam, ale dlatego,
że zawsze odchorowywałam to co było smażone na "zdrowych olejach".

sobota, 20 czerwca 2015

BORELIOZA

Klimat się  zmienia,  zimy coraz krótsze, coraz mniej mrozne a to sprzyja podwyższeniu
się populacji przeróżnych  stworów- krwiopijców.
Maleńki pajęczak- kleszcz  należy właśnie  do takich krwiopijców. To bardzo zdolny
pajęczak - przenosi aż trzy choroby - odkleszczowe zapalenie mózgu, boreliozę i
babeszjozę.  Dwie pierwsze choroby atakują ludzi, babeszjozą  kleszcz "obdarowuje"
zwierzaki.
Właściciele psów i kotów mają na szczęście sojusznika - regularne stosowanie
ochronnych preparatów pomaga ustrzec naszych czterołapych pupili przed babeszjozą.
W Polsce występuje kleszcz z rodzaju Ixodens ricinus - to wielce ekspansywne
stworzenie - występuje nie tylko w lasach i na łąkach ale i na miejskich trawnikach,
w przydomowych ogródkach, na nadmorskich wydmach a nawet w...piwnicach.
Jest to o tyle paskudny pajęczak, że w każdej ze swych postaci przejściowych jest dla
ludzi niebezpieczny. Kleszcz, nawet gdy jest w postaci nimfy, której wielkość równa
jest kropce zrobionej długopisem, zakaża nas bakterią boreliozy. Bakteria ta ma kształt
spiralny i jako nieliczna z wielu bakterii przekracza bez trudu barierę krew-mózg.
Badania wykazały, że już po kilku godzinach od chwili ugryzienia przez kleszcza lub
przez nimfę kleszcza, bakterie krętka boreliozy można znalezć w mózgu.
Przeoczenie przez nas faktu ugryzienia przez kleszcza może spowodować, że w okresie
od kilku tygodni do kilku miesięcy  będziemy mieli zaatakowanych krętkiem wiele
organów.
A przeoczyć ten fakt łatwo, bowiem nie zawsze po ugryzieniu występuje odczyn
miejscowy w postaci okrągłego, pierścieniowego  zaczerwienienia. Dodatkowe objawy grypopodobne, jak zmęczenie, ból mięśni  i stawów, lekko podwyższona temperatura są
natomiast z reguły lekceważone przez samego  ugryzionego.
Diagnozowanie i leczenie boreliozy nie jest proste ani łatwe.
Mniej więcej od dwóch lat lekarze pierwszego kontaktu  są szkoleni w tej materii - każdy
lekarz, do którego zgłasza się latem pacjent skarżący się na objawy grypy jest badany
pod kątem zakażenia krętkiem boreliozy. Leczenie - podawanie  antybiotyków a nawet
trzytygodniowy pobyt w szpitalu chorób zakaznych.
Jak widać- lepiej zapobiegać niż zachorować - a więc nie biegać po lesie w sandałkach
bez skarpet, codziennie wieczorem dokładnie obejrzeć ciało czy nie ma na nim jakiegoś
nieproszonego gościa (reagować nawet na te maleńkie kropeczki) a jeśli nas jednak kleszcz "dziabnie"- należy zgłosić się do lekarza.
Zajrzyjcie, proszę, na www.borelioza.org - tu znajdziecie wiele porad na temat chorób
odkleszczowych - jak zapobiegać, do kogo się zwrócić, jak wspomagać leczenie
odpowiednią  dietą.

Napisałam o boreliozie, bo mam koleżankę , która przez boreliozę ma spaprane życie -
z powodu tej choroby musi nawet zmienić wykonywany dotychczas zawód.
Nie lekceważcie więc tych małych krwiopijców.



środa, 17 czerwca 2015

Nic

Robię NIC. Dzień  za dniem  łaskawie mija, czas przecieka mi przez palce , a ja nawet
tego nie zauważam.
Wreszcie robię remanent z książkami - dziecię w czasie ostatniej bytności wzięło do
siebie resztę swoich książek, ale i tak pozostało ich jeszcze dużo. Część posortowałam-
odłożyłam te, które  muszą zostać w domu, po resztę przyjedzie dziś człowiek, który
je zabierze. Część zabierze bezpłatnie, część kupi. Te, które wezmie bezpłatnie trafią do
różnych bibliotek- przyszpitalnych lub do klubów seniora.
Na wielu rzeczach oszczędzałam, ale na książkach nie potrafiłam. Może powinnam była
przez całe życie pracować w bibliotece? Przez  sześć lat pracowałam w ośrodku
informacji naukowo-technicznej i najwięcej czasu spędzałam na czytaniu książek -
technicznych.
Ale, chociaż wyda się to komuś dziwne, poznałam dzięki temu wiele ciekawych rzeczy -
np. technologię produkcji skóry, rodzaje skór, ich zastosowanie, sposób rozróżniania.
Budowa pieca Martenowskiego też była ciekawa, wytapianie miedzi - również.
Poza tym, w czasie tego "nicnierobienia" usiłuję zaprojektować nowe biżutki - takie
bardziej na  "brak okazji", czyli na prozę codziennego życia. To wcale nie jest proste,
bo koraliki z natury dość dekoracyjne są.
I jeszcze zaczęłam dłubać chustę- z tej samej włóczki co ten "letni sweterek".
I to wszystko - albo prawie wszystko - znów mnie bierze chęć na pisanie- teraz być
może czegoś dłuższego niż to, co pisałam ostatnio.
Ale jeszcze trochę odwagi mi brak, bo byłoby to opowiadanie długości Nilu.

czwartek, 11 czerwca 2015

Wspominkowo

Nie wiem jak to jest, ale pewne wspomnienia trzymają się człowieka równie mocno jak
rzep psiego futra.
Gosia, która niedawno powróciła z arcyciekawej wycieczki do Korei Południowej opisuje
na swoim blogu   swe wrażenia z pobytu, a wszystko jest ilustrowane "furą" zdjęć.
I Jej post z 10 czerwca przywołał moje wspomnienie - nie, nie z Seulu, ale z pewnych
wakacji w Polsce. A konkretnie zdjęcie stojących tuż obok siebie namiotów.
Moje wspomnienie dotyczy drugiej połowy lat osiemdziesiątych, był pewnie rok 1986.
W tym okresie mieliśmy  wraz z przyjaciółmi własną firmę i zagwozdkę, jak pogodzić
wakacje dziecka i naszą pracę.
Mój ślubny, który zawsze wychodził z założenia, że bez jego obecności cały biznes się
rozleci, intensywnie rozmyślał gdzie pojechać, by  "żona i dziecię były na świeżym
powietrzu" i by to miejsce było stosunkowo niedaleko naszej manufaktury, bo on
mógłby przecież do nas codziennie dojeżdżać, zamiast sterczeć w  służbowym,
wynajętym na ten cel mieszkaniu.
Wspólnicy też czaszkowali nad tym problemem i w efekcie burzy  mózgów wymyślili -
trzeba wypożyczyć przyczepę kempingową  i zadekować się na polu kempingowym
w pobliżu Zalewu Sulejowskiego.
Pojechaliśmy wpierw obejrzeć miejsce - najważniejsze, że można było podłączyć się
do zasilania, druga sprawa - pawilon sanitarny prezentował się niezle, trzeci punkt -
w pobliżu można było się nawet wyżywić- była jakaś knajpka.
Wypożyczyliśmy przyczepę z Niewiadowa  i tu był pierwszy zgrzyt- niemal 8 godzin
zajęło nam wyczyszczenie jej tak, żeby można było tam spędzić bez obrzydzenia nieco
czasu. Po prostu nasi rodacy to flejtuchy, które nie mają zwyczaju po sobie  sprzątać.
No ale udało nam się wszystko wyczyścić, wypachnić całą, pościel oczywiście  mieliśmy
własną i pojechaliśmy na miejsce.
Nie wiem co za debil projektuje  kemping w szczerym polu, gdzie nie ma ani pół drzewa.
Po pierwszym dniu zrobiliśmy z pomocą przyjaciół  coś w rodzaju płóciennego dachu
nad przyczepą, która nagrzewała się od słońca w sposób obłędny .
Poza tym zabezpieczyliśmy dodatkowo przyłącze, które wyglądem  przypominało takie
zwykłe "domowe" gniazdko.Zainstalowaliśmy się tam we wtorek i było nawet niezle
aż do piątku.
W piątek na plac zaczęli napływać ludzie z namiotami i póznym popołudniem nie było
już miejsca na ani jeden namiot. Przybyła również druga przyczepa, która "zacumowała"
tuż obok naszej.
Tłok by taki, że trudno było przejść. Każdy stawiał swój namiot gdzie mu się zamarzyło,
bez ładu i składu. Bo nikt oczywiście nie wytyczył konkretnych miejsc na namioty.
Pawilon sanitarny oczywiście nie nadążał z obsługą -bez przerwy stała kolejka do toalet,
wszystkie umywalki i prysznice też były wciąż zajęte.
W efekcie zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy do naszej manufaktury,
gdzie były 2 kabiny prysznicowe i porządne toalety, przygotowane zgodnie z wymogami
dla świata pracy.
Około godz. 21,00 nad całym polem unosił się intensywny zapach alkoholu.
Odnosiło się wrażenie, że na polu  rozlała się cysterna z wódą.
Do tego nad całym polem kempingowym rozlegał się dziwny hałas.
Ale nie było to nic dziwnego, skoro przed każdym namiotem był stały zestaw - na
wytwornych składanych krzesełkach siedzieli ludzie, pomiędzy nimi stał składany
stolik, na nim odpowiednia ilość kubków i małe tranzystorowe  radio, pod nim  kilka
różnych butelek. Tylko jakoś żadnej zagrychy nigdzie nie było widać. Pobliska knajpka
pękała w szwach, tam z kolei królowali tubylcy z pobliskiej miejscowości.
Tę noc przekoczowaliśmy w przyczepie. Tak mniej więcej  od drugiej w nocy stopniowo
naród wycofywał się pod namioty, o trzeciej już tylko kilka osób biesiadowało, ale po
cichu.
Następną noc spędziliśmy u znajomych, którzy po nas przyjechali. Nie chcieliśmy by
kempingowi współlokatorzy widzieli, że wyjeżdżamy, więc zostawiliśmy swój samochód
a z nimi byliśmy umówieni pod knajpką.
Po tym upojnym weekendzie zarządziłam powrót do domu - wolałam jezdzić z dzieckiem
codziennie do któregoś z parków niż spędzić w tym miejscu kolejny tydzień.
Pobyt na tym kempingu miał jednak swoje  dobre strony - wyleczyliśmy się z mrzonki o
nazwie "własna przyczepa kempingowa", bo po dokładnym wywiadzie okazało się, że
w Polsce tylko niektóre  pola kempingowe są na europejskim poziomie,
tzn. można się podłączyć do jakichś mediów, najczęściej jednak tylko do prądu.
Do wody i kanalizacji - nigdzie.
Przy okazji przekonaliśmy się także, że aby ciągnąć przyczepę trzeba jednak mieć nieco
silniejszy samochód niż fiat 126p.
Ciągnąc nim przyczepę często ma się wrażenie, że to ona nas ciągnie, a nie my ją.
A nie stać nas było na trzeci  samochód- mieliśmy po prostu dwa "maluchy", które nam
do szczęścia zupełnie wystarczały.


wtorek, 9 czerwca 2015

Ciąg dalszy , czyli galopkiem przez wieki

Jak zapewne wszyscy wiecie nie jestem historykiem ,  nawet nigdy nie przepadałam
za tym przedmiotem w szkole, więc spojrzenie na historię miasta mam zapewne
dość odmienne od spojrzenia rasowego historyka.

Pierwsze kamieniczki warszawskie były drewniane i wielce łatwopalne- lata 1374,
1384 i 1478  obfitowały podobno w pożary, więc coraz częściej odbudowywane
domy były murowane. Pięciometrowa szerokość działek wymuszała  stawianie
wąskich budynków, jedno lub dwupiętrowych. wyposażonych w strome schody.
Wszystkie budynki miały  dwuspadowe spadziste dachy.
Staromiejskie uliczki to: Grodzka (dziś Świętojańska) , św. Marcina (dziś Piwna),
św. Jana lub Kanoniczna (dziś Jezuicka i Kanonia),  Krzywe Koło, Nowomiejska,
Piekarska, Wąski i Szeroki Dunaj oraz nie istniejące już dziś Cudna i Żydowska.
W obrębie murów miejskich mieszkali tylko bogatsi i co znaczniejsi mieszczanie.
Ubożsi i ci co zajmowali się uprawą roli, mieszkali poza murami miasta na ulicach
Podwale, Przeczna ( dziś Miodowa), Bugaj,  Nowe Miasto i na przedmieściu
warszawskim, zwanym póżniej Krakowskim oraz na ziemiach książęcego folwarku,
które ciągnęły się aż do Jazdowa.
Z chwilą, gdy książę Janusz I Starszy (1374-1429) postanowił, że Warszawa
będzie nie tylko jedną z rezydencji książęcych, lecz stolicą księstwa mazowieckiego,
miasto zyskało wiele swobód i przywilejów. Już w 1376 r. książę zezwolił na
budowę w obrębie murów łazni publicznej, z której dochody przeznaczył na
odnawianie miasta. Dokument ten jest najstarszym, zachowanym  dokumentem
z historii Warszawy. W następnych latach, po kolejnych wielkich pożarach, książę
przeznaczył dochody z 5 podwarszawskich wsi - Jazdowa, Wielkiej Woli, Mostków,
Wawrzyszewa i Młocin - na rzecz miasta. Z czasem umożliwiło to wykupienie tych
wsi przez miasto.
Obecność książęcego dworu w Warszawie wykształciła liczną grupę nadwornych
dostawców, rzemieślników, lichwiarzy.
Często zdarzało się, że dworskie życie ponad stan umożliwiało mieszczanom branie
w dzierżawę wiosek książęcych w zamian za udzielane pożyczki lub dawanie towarów
na kredyt.
W ten sposób powstały niemałe fortuny mieszczańskich rodzin Baryczków, Rolów,
Kozubów, Wilków.
Dobra opieka nad miastem  panującego księcia spowodowała jego szybki rozwój.
Na północ od Starego Miasta zaczęła formować się handlowa osada Nowe Miasto,
która w 1408 r została formalnie powołana do życia przywilejem książęcym i zyskała
 nazwę Nowa Warszawa.
Nowa osada była zamieszkana głównie przez kupców i rzemieślników oraz ludność
trudniącą się rolnictwem i stanowiła odrębny organizm miejski z własnym wójtem i radą.
Nowe Miasto nie miało murów obronnych. Jego centrum był prostokątny rynek.
Zabudowa Nowego Miasta była głównie drewniana. Było tu wiele browarów, spichlerzy,
 składów drewna, smoły, potażu, młynów i warsztatów rzemieślniczych.
Większość z nich należała do bogatych mieszkańców Starego Miasta.
Warszawa rozrastała się, zyskiwała na znaczeniu gospodarczym i politycznym.Rozwijała
się też pod względem kulturalnym. Mieszczanie warszawscy pobierali nauki nie tylko
w szkołach parafialnych ale również na wszechnicy krakowskiej, zajmując potem funkcje
urzędników, pisarzy miejskich, nauczycieli i duchownych.

Warszawa i królewskie rządy.
Zygmunt III Waza
Rok 1611 był przełomowym  w dziejach Warszawy -  król Zygmunt III Waza przeniósł
rezydencję królewską z Krakowa do Warszawy.
Przybywający do miasta nowi mieszkańcy już nie mieścili się w obrębie miejskich murów, powstawały nowe budowle- pałace i rezydencje poza  nimi.
W latach 1606-1607 zbudowano pierwsze drewniane wodociągi ze zbiornikami wody
pitnej na Starym i Nowym mieście.
Czerwiec 1607 roku nie był niestety łaskawy dla Starego Miasta - wybuchł w mieście
gigantyczny pożar, który powstał na rynku, gdzie były rozmieszczone kuchnie polowe
sejmikującej szlachty. Ogień błyskawicznie objął jednocześnie wiele kamieniczek,
zagroził  nawet Zamkowi.
Ale Warszawa miała w sobie  coś z Feniksa, który odradzał się z popiołów.
Miasto ponownie się odrodziło i to nawet piękniejsze niż przedtem.
Gotycko-renesansowe mury odbudowywanych kamieniczek pokryły barwne tynki
i barokowe ozdoby. Na gruzach gotyckich parterów wznoszono nowe budowle już
o odmiennym ukształtowaniu szczytów, w których dachowa kalenica była równoległa
do ulicy.
Wiek XVII to wielki rozwój miasta, w czym  nie przeszkodziła nawet potężna epidemia
dziesiątkująca ludność miasta.
Rozwijał się także prawy brzeg rzeki, na którym znajdowały się liczne karczmy, browary,
magazyny, spichlerze, żupa solna. W 1648 roku Praga zyskała prawa miejskie.
Ludzi przybywało, a dookoła Starego i Nowego Miasta wyrastał pierścień małych, ale
bogatych miasteczek magnackich, zwanych jurydykami. Były wyłączone spod władzy
i sądownictwa miejskiego i zwolnione od opłat na rzecz miasta.
Utrudniało to prawidłowe administrowanie miastem, podcinało interesy mieszczaństwa i spowodowało wyrazny podział Warszawy na magnacką i mieszczańską.
Dobrą stroną istnienia jurydyk był rozwój terytorialny miasta oraz szybki wzrost wielu
gałęzi rzemiosła.
Pod mecenatem króla Zygmunta Wazy rozkwitła w Warszawie kultura  - przybywały tu
różne trupy teatralne, które dawały spektakle na Zamku i po raz pierwszy w Polsce
angielscy aktorzy trupy Greena wystawili sztukę Szekspira.

Władysław IV:
Następca Zygmunta Wazy,  Władysław IV położył wraz z dworem spore zasługi dla
rozwoju kulturalnego miasta. Starał się nadać swej siedzibie nowoczesny, europejski
kształt. To jego staraniem powstał pierwszy publiczny pomnik - kolumna jego ojca,
Zygmunta Wazy. Ten intensywny rozwój miasta został gwałtownie przerwany
najazdem szwedzkim w 1655 roku.
Stare i Nowe Miasto padły ofiarą pożarów, rabunków, miejscami całkowitemu zniszczeniu.
Rozprzestrzeniały się również epidemie. Wycofujący się napastnicy celowo wyburzyli
też mury staromiejskie.
Ale i tym razem  miasto się podzwignęło - tyle tylko, że teraz na czoło wysunęła się,
magnacka, rezydencjonalna część miasta, a nie dzielnice mieszczańskie.
Około roku 1670 Stare i Nowe Miasto były już niemal całkowicie odbudowane,powstało
też wiele całkiem nowych budowli. Powstawały nowe pałace, kościoły, klasztory.
Dworki ustępowały teraz miejsca pałacom. W okolicach podmiejskich zanikała niewielka
własność drobnej szlachty i mieszczan, w te miejsca powstawały posiadłości magnackie.
Ciągnęły się one wzdłuż skarpy  wiślanej od Marymontu aż po Wilanów.

Jan III Sobieski
Założenie Pałacowe w Wilanowie zawdzięcza Warszawa właśnie temu królowi, który
zaplanowanie i wybudowanie nowej siedziby królewskiej zlecił włoskiemu architektowi
Augustowi Locciemu. Powstał przepiękny barokowy  Pałac, który możemy i dziś
podziwiać. Kolorystyka  budowli, plan ogrodu i nasadzenia roślinne,  to wszystko co dziś
możemy oglądać, tak samo wyglądało w czasach króla Jana III. Sobieskiego.
Rozwój miasta w kierunku  południowym przesunął jego centrum w rejon dzisiejszego
Placu Teatralnego.
Tutaj królowa Marysieńka Sobieska ufundowała słynne  hale targowe, tzw. Marywil.
Stare i Nowe Miasto schodziły pomału na margines życia wewnętrznego  Warszawy.

Panowanie Sasów.
Bardzo kiepskie dla Polski pod względem politycznym , ale korzystne dla Warszawy,
zwłaszcza warszawskiej architektury. August II Sas chciał, by miasto dorównywało
wyglądem wielkim miastom europejskim. Z jego inicjatywy wytyczono monumentalną
oś saską, od Krakowskiego Przedmieścia aż po dzisiejszą ulicę Żelazną.
Wykupiono na tym terenie działki, zburzono domy, zbudowano pałac i ogród Saski oraz
Koszary Mirowskie. W ogrodzie wybudowano także teatr dworski, tzw. Operalnię.
Do dzisiejszych czasów przetrwał Ogród Saski oraz nazwa "Plac za Żelazną Bramą" i
mały budynek z terenu Koszar Mirowskich, należący dziś do Straży Pożarnej.
Poza tym wytyczono jeszcze dwie aleje- północną prowadzącą z dzisiejszej ulicy
Zakroczymskiej po dzisiejszą Cytadelę oraz  aleję Kalwaryjską - wiodącą od Placu
Trzech Krzyży do Belwederu.

Stanisław August Poniatowski
Może i nie był najulubieńszym królem polskich historyków, ale jego trzydziestoletnie
panowanie było dla  miasta okresem wyjątkowego  i wszechstronnego rozkwitu .
Warszawa przybrała wtedy postać dużego miasta stołecznego.
W południowej części powstały Królewskie Łazienki, stary Zamek Ujazdowski miał
być dostosowany do potrzeb rezydencji monarszej, na  północ od Nowego Miasta
powstała nowa dzielnica Żoliborz z pięknymi tonącymi w zieleni pałacykami.
Na ciągu alei Kalwaryjskiej powstał na planie koła  Plac na Rozdrożu.
W wyniku osuszenia nadwiślańskich bagien Powiśle stało się nowym terenem
osadniczym - powstały nowe tereny budowlane na Starym Solcu, Czerniakowskiej,
Górnej, Rozbrat, Dolnej  - były tam składy towarowe, przystań rzeczna, spichrze
i liczne cegielnie.

 Koło historii kręciło się  nadal - ostatni król Polski odszedł w niebyt, zmieniały się
systemy polityczne, a miasto przechodziło różne koleje losu.
Ale Warszawa , jak pisałam ma coś w sobie z Feniksa - zawsze odradzała się z ruin
i popiołów, nawet gdy szalony z nienawiści człowiek wydał rozkaz zrównania
miasta z ziemią.
W wyniku tego rozkazu miasto utraciło 84% swej substancji materialnej.
Urodziłam się w tym mieście, tu dorastałam, mogę powiedzieć, że rosłam wraz
z nową, powojenną Warszawą. Pamiętam jeszcze morze gruzów na Starówce,ścieżkę
wydeptaną  na warstwie gruzów, która prowadziła do Katedry św. Jana.
Warszawa dzisiejsza nie  ma zbyt wiele wspólnego z przedwojenną Warszawą, a
Stare i Nowe Miasto z oryginalnym Starym i Nowym Miastem.
Ale to właściwie normalna kolej rzeczy - na miejscu starego powstaje nowe - może
ładniejsze a może brzydsze od tego co było. Ale najważniejsze, że powstaje, że
miejsce ruin  zajmują nowe domy.
Są w Warszawie miejsca, które jeszcze pamiętam, ale których już  nie ma- zostały
zastąpione innymi. I takich miejsc jest coraz więcej.
Znalazłam ciekawą stronę internetową, wśród  opisanych miejsc znalazłam również
te miejsca, które sama znałam. Zajrzyjcie tam, zwłaszcza  Warszawiacy.




poniedziałek, 8 czerwca 2015

O Warszawie to będzie.....

......czyli nic nowego ani ciekawego zapewne, więc się ponudzicie.
Geograficznie:
Współczesna Warszawa leży we wschodniej części Kotliny Warszawskiej, która jest
najniższą częścią Niziny Mazowieckiej - od 76 do 116 m nad poziomem  morza. Jest
to równina polodowcowa, podcięta od wschodu przez Wisłę , zwana potocznie
Skarpą Warszawską.
Archeologicznie i historycznie:
Pierwsze ślady pobytu człowieka na tym terenie datuje się na 12 - 10 tysięcy lat p.n.e.
Znajdowały się tu łatwe do uprawy mady rzeczne i liczne dogodne brody ułatwiające
przeprawy przez rzekę co stwarzało dogodne warunki osadnicze w dolinie Wisły.
Tu, gdzie dziś w Al.Ujazdowskich jest Ogród Botaniczny i Górne  Łazienki, czyli na
skarpie  wiślanej, w XII- XIII wieku stał gród warowny. Miejsce to nosiło nazwę
Jazdów i było znane na szlaku z Grójca i Czerska do Zakroczymia.
Gród był wzniesiony z potężnych bierwion, gliny i kamienia.
Zniszczony w 1262r najazdem litewsko-jaćwieskim oraz  złupiony w 1281 roku
przez płockiego księcia Bolesława mocno podupadł i już nie odzyskał dawnego
znaczenia. To, oraz częste  zmiany miejsc przeprawowych spowodowane zmianami
koryta rzeki, wymusiły decyzję znalezienia nowego, lepszego miejsca na gród.
I nowy gród powstał w miejscu, gdzie  wysoka skarpa zbliża się do Wisły, a nieopodal
istniał stary handlowy szlak od Czerska przez Zakroczym, Płock, Toruń aż do Gdańska.
Nowy gród powstał na ziemiach leżących na północ od wsi Warszowa.
Warszowa stanowiła własność jakiegoś mości Warsza z rodu Rawiczów. Nowy gród
wziął swą nazwę od tej niedaleko grodu usytuowanej osady.
Miejsce, w którym zbudowano nowy gród, Warszawa, to dziś Dzielnica Staromiejska.
Warszawa szybko przejęła wszystkie funkcje byłego grodu, Jazdowa.
Budując nowy gród , pamietając losy Jazdowa, wzięto również pod uwagę względy
bezpieczeństwa. W końcu XIV wieku otaczający gród wał ziemny zastąpiono murami
obronnymi od strony lądu- otaczały one miasto od północnego cypla skarpy przy
jarze ulicy Mostowej, w części wzdłuż dzisiejszej ul.Podwale do Piekarskiej, skąd
nieregularną linią na południe od kościoła św.Marcina  docierały  aż do  Zamku.
Na podstawie różnych znalezisk wydedukowano, że Zamek powstał o kilka lat wcześniej
niż gród Warszawa.
Nie zachowały się żadne dokumenty lokacyjne, więc tak dokładnie nie wiadomo kto
założył miasto , ale przyjęto uważać, że założycielem był książę płocki, Bolesław II,
syn Konrada Mazowieckiego.
To on wezwał grupę kupców (prawdopodobnie  z Torunia) do urządzenia miasta Starej
Warszawy.
Centrum miasta zajmował obszerny czworoboczny Rynek, z jego naroży wychodziły
po dwie ulice prostopadłe do siebie i boków rynku.
Tworzyły one zasadniczy rysunek całego miasta. Wokół Rynku wyznaczono 40 działek
budowlanych, co ilościowo odpowiadało liczbie najzamożniejszych i najważniejszych
osadników. Działki budowlane były o wymiarach 9 na 35 metrów, dzieki czemu na
stosunkowo niewielkim terenie pozwalało pomieścic dużą liczbę budynków.
9 m wynosiła szerokość budynku, a na 35m długości działki mieścił się nie tylko dom
ale i podwórze z pomieszczeniem gospodarczym.
Całe miasto miało w tym okresie zaledwie 10 ha powierzchni i ok.500m długości.
Pomieszczono tu około 170 posesji, dwanaście ulic i dwa place targowe- drugi był
na ulicy Szeroki Dunaj.
Zakładając miasto wzniesiono kościół farny św. Jana.
W zachodniej pierzei Rynku  pod nr 19 był dom wójta, który wraz z ławą miejską
sprawował funkcje administracyjne w mieście.
Stanowisko to było początkowo dziedziczne, z czasem było funkcją z wyboru.
Od połowy XIV wieku  istniała już Rada  Miejska, pełniąca najwyższą władzę w mieście.
U schyłku XV w. Warszawa liczyła już 5000 obywateli.

Mam  na koniec przykrą wiadomość - ciąg dalszy nastąpi.
I przepraszam, że nie ma wdzięcznej opowieści o Warsie, Sawie i Syrence.

piątek, 5 czerwca 2015

Dzisiejszy spacer

Lekko nam odbiło i wybraliśmy się na  Stare Miasto. Na szczęście  nie bryczką, ale
miejskim  autobusem. Mniej niż 100m od własnego budynku mamy świetny, tzw.
przyspieszony autobus.
A pogoda dziś w sam raz na takie miejskie spacery- 20 stopni ciepełka w cieniu i lekki
zefirek.
Tak prezentuje się Stadion Narodowy z Placu Zamkowego

A te dwa zdjęcia to widok Placu Zamkowego.
Może szkoda, że nie zrobiłam całej Kolumny Zygmunta, bo nie wiadomo
kto za jakiś czas wyląduje na jej szczycie, zamiast  króla Zygmunta.
Ulica Świętojańska z widokiem na Kościół Jezuitów (ten z białą
kolumnową fasadą oraz na kawalątek Katedry św.Jana To ten
ceglasty fragment przed kościołem Jezuitów.
Fragment murów staromiejskich i   Barbakanu
Widok z murów na "dolne miasto", pomiędzy Starym a Nowym Miastem.
W tle gotycka wieża najstarszego na Nowym Mieście kościoła Nawiedzenia
Najświętszej Marii Panny.

A to widok na starą, kochaną trasę WZ, po lewej pomnik Warszawskiej Nike

Fotografowanie w takim dniu jak dziś , jest niesamowicie skomplikowane,
bo co sekundę ktoś wchodzi człowiekowi w kadr.
Pominę milczeniem stado rodzinne żebrzących Rumunów.
A na koniec- obiecałam, że obfocę swój letni sweter - łatwiej obiecać, trudniej
obietnicy dotrzymać - głównie z braku modelki.
W końcu udało mi się go jakoś ułożyć i tak się prezentuje na zdjęciu
I nawet kolory nie przekłamane.
Jeśli idzie o mnie, to całe lato mogłoby by takie jak  dzisiejszy dzień.
Miłego weekendu wszystkim  życzę.






środa, 3 czerwca 2015

Post nie dla wrażliwych

Pracowałam kiedyś z b. miłym starszym panem, chyba  Stefan mu było na imię.
Ponieważ był bardzo dobrym i cenionym specjalistą w branży, pomimo wieku
emerytalnego, nie chcieli pana Stefana "wypuścić" na emeryturę, choć już miał
ponad 70 lat.
Jako młody człowiek  brał czynny udział w Powstaniu Warszawskim. Walczył na
Mokotowie, został ranny i koledzy po kilku godzinach zaprowadzili go do szpitala
Ss.Elżbietanek , który był przy ul. Goszczyńskiego.
W szpitalu działy się dantejskie sceny, rannych było na pęczki, brakowało morfiny,
nie nadążano z zaopatrywaniem ran..
Lekarz obejrzał ranę p. Stefana, usadził go w pobliżu stołu operacyjnego i zajął
się innym pacjentem.
Był upał, okna były pootwierane i do sali co chwilę wlatywały muchy, zwabione
wonią krwi i jak po sznurku leciały wprost do rany p.Stefana.
Rana wyglądała bardzo nieciekawie, była mocno zaogniona, miejscami widać było
ropę, tkanka była mocno zmacerowana.
Pan Stefan pracowicie odpędzał muchy od swej rany, ale lekarz powiedział, że ma
pozwolić muchom na żerowanie na swej ranie. Bo te muchy żywiły się właśnie tą
zropiałą, zakażoną tkanką.
"Słuchaj chłopcze- jeśli chcesz uratować rękę to módl się, by tych much przyleciało
odpowiednio dużo, by ci oczyściły ranę. Ja nie mam takich szans, ja to mogę ci
tylko tę rękę odjąć. Poczekamy do następnego dnia, zawsze zdążę to zrobić.
Widziałem  ten sposób leczenia zakażonych ran w Afryce.Może i tu da radę".
I przesiedział pan Stefan calutką noc na krzesełku, karmiąc muchy ( te paskudne,
zielone) własną tkanką mięśniową.
Rano lekarz obejrzał ranę - przemył ją przegotowaną wodą, pokazał panu Stefanowi,
że ponad połowa mięśnia przedramienia "znikła w muszych żołądkach", założył
opatrunek. Ku wielkiemu zdziwieniu p. Stefana  rana zagoiła się szybko, chociaż
przedramię zostało nieco zniekształcone, bo ubyło połowę mięśnia, a pan Stefan miał
trwałą pamiątkę z Powstania.
Gdy sześć lat temu urodził się mój starszy wnuczek, przeżyłam niemal szok.
Maluszek nie był kapany codziennie a tylko i wyłącznie raz w tygodniu.
Za to codziennie wieczorem był masowany, by spał spokojnie w nocy. Butelki i
smoczki nie były pieczołowicie wygotowywane. Oczywiście pomijam już milczeniem
fakt, że dziecko od samego początku funkcjonowało w pampersach.
Jeśli dzieciakowi  wypadł z buzi smoczek i potoczył się na podłogę, nikt nie gnał
kłusem by go wyparzyć wrzątkiem. No chyba,że się to zdarzyło w mojej obecności,
to wtedy ja to robiłam- ale krótko, bo mi zabroniono.
Gdy dziecko raczkowało nikt nie mył mu co chwilę rączek, które wpychał ciągle do buzi.
Oczywiście wiele dziwnych rzeczy lądowało w buzi i z pewnością nie były one sterylne.
Lądował tam piasek z piaskownicy, zabawki innych dzieci i brudne  łapska.
Podstawowymi lekami pediatrycznymi ordynowanymi przez lekarza były leki
homeopatyczne, wyklęte przez polskich lekarzy. Bo w opinii naszych lekarzy są one
tyle warte co placebo. No ale moim wnukom do dziś pomagają.
 I choć jeden ma 6 lat, a drugi 4, to żaden z nich nie wie co to jest antybiotyk.
 I nie chorują, choć  jeden i drugi chodzili od 10 miesiąca życia do żłobka. Nie  byli
karmieni piersią, obaj z cesarki. I są szczepieni zgodnie z zaleceniami prowadzącego
pediatry.
Tak mnie naszło o tym napisać, bo własnie znajoma opuściła szpital-  nie sama,    ale
razem z gronkowcem. I wcale nie leżała na chirurgii ale na nefrologii.
I było czysto i  miło i higienicznie.


wtorek, 2 czerwca 2015

Coś ze mną "nie tak"

Zaczynam podejrzewać, że w życiu każdego następuje moment, gdy organizm mówi
"a odczepcie się ode mnie". I chyba dobrnęłam do tego okresu. Bo wciąż czuję się
niespecjalnie.
Jako prawdziwa kobieta, co jakiś czas robię przebieżkę po internetowych sklepach
z włóczkami. Przepięknych i jednocześnie przedrogich włóczek jest multum.
Wpatruję się w te kolorowe niteczki, wpatruję, czytam ich metryczki i z minuty na
minutę mam coraz większy melanż w głowie.
Po kolejnym przeglądzie wynalazłam cieniowaną włóczkę- cienką, puchatą, mój
ulubiony zestaw kolorystyczny - róż, z całą gamą popieli, od niemal bieli do
niemal czerni. Róż też jest ciemniejszy i jaśniejszy.
Po  trzech dniach głębokiego namysłu - zamówiłam. Po dwóch dniach już dotarła
do mnie. Potem zanurzyłam się w pudle czasopism z wzorami swetrów, bluzek itp.
Zakupiona włóczka jest angorką z poliamidem, a motek o wadze 10 dag ma nitkę o
długości 500m.
Gdy już dograłam  w swoim mózgu kolor, fason, ścieg - zaczęłam popełniać letni
sweter. W ciągu 4 dni  nadziobałam grubym szydełkiem plecy, przód i jeden rękaw,
a wczoraj zaczęłam drugi rękaw. Przerabianie oczek cieniutkiej  włóczki szydełkiem
nr 5 nie obciąża moich obolałych stawów, a praca naprawdę idzie szybko.
Ja wiem, że określenie "letni sweter" budzi w niektórych chęć postukania mnie
po czole, ale mam dziwne przekonanie, że naprawdę ciepłe dni tego lata będą dość
rzadkie i bardzo lekki sweterek będzie "jak znalazł".
A sweterek jest ażurowy, na tył, przód i jeden rękaw zuzyłam raptem 20 dag
włóczki, więc cały sweterek będzie dosłownie lekki. "Obfocę" gdy go skończę.
I wtedy zabiorę się znów za dłubaninkę koralikową. Chodzi za mną "oko Horusa"
jako centralny element naszyjnika. Może i z okiem proroka coś wymodzę I zrobię
to na złość pewnym kretynom, którzy te symbole uważają za "znaki szatana".
Indolencja ludzi mnie naprawdę przeraża. Chwilami mam wrażenie, że każdy
znak  wpisany w okrąg kojarzy się  niektórym ludziom z szatanem- niedługo
wymyślą, że znak ostrzegający o obecności  promieniowania to też znak szatana.
Wczoraj na liściu winobluszczu znalazłam prześmieszną gąsienicę - była
bardzo zielona i...rogata . Różki miała nie tylko na  łebku, ale na całym ciałku i
tworzyły jakby zewnętrzny kręgosłup. A liść wżerała w zabójczym tempie.
Darowałam jej życie, ale zmieniłam jej lokal. Może będzie pożywieniem dla
sikorek? A w ogóle to mój  winobluszcz smakuje nie tylko gąsienicom - ślimaki
też go lubią. No i kwitnie u mnie winorośl pachnąca co przywabia na loggię
 różne bzykające insekty. Pal nędza te insekty, grunt, że zapach upojny.