Najlepszym dniem mijającego tygodnia był dla mnie czwartek - nie tylko
były sprzyjające warunki meteo ale spotkałam się z dwiema uroczymi, a do tego kochanymi koleżankami.
Czasem mamy trudności by się spotkać, bo wszystkie jesteśmy emerytkami,
a więc notorycznie dla każdej z nas dzień jest za krótki a obowiązków jakby
nieco zbyt dużo.
Spotkanie było w kawiarni w Ogrodzie Botanicznym. Otaczała nas zieleń
w różnych odcieniach i kształtach, poprzetykana kolorami różnych kwiatów,
ptaki popisywały się swymi trelami i....odwiedzała nasz stolik maleńka
sikorka, która postanowiła spróbować tego, co znajdowało się na naszych
talerzykach. Ptaszyna maleńka, ale bardzo odważna.
*****
Prace na loggii postępują, chociaż wczoraj zostały przerwane nagłą wichurą
i wściekłym deszczem. Przez kilka chwil nic nie było widać poprzez ścianę
deszczu. Połamało na osiedlu nieco gałęzi i kilka niedużych drzewek.
Dziś już zakupiliśmy gres mrozoodporny (kolor- capucino? kawa z mlekiem?),
farbę do malowania balustrady (ciemna zieleń, czyli kolor taki jaki był), nową drabinkę dla mnie, bo z poprzedniej z trudem dosięgałam do karniszy i
upinanie firanek lub zasłon było niezłym dla mnie wyzwaniem, a do tego
wreszcie udało mi się kupić fajny, niski podnóżek.
A wszystko kupiliśmy w jednym miejscu, czyli w jednym ze sklepów sieci
Le Roy Merlin, w dzielnicy Skorosze. W moim odczuciu to jeden z najlepiej zaopatrzonych sklepów tej sieci w moim mieście. I już planuję tam następną wyprawę, bo zobaczyłam ,że jest tam bardzo duży wybór balkonowej zieleni.
*****
Zadziwiła mnie w tym tygodnia jedna rzecz - zostałam zaproszona na ślub
znajomej, o której zawsze myślałam, że jest mężatką.
Po prostu, gdy się poznałyśmy, nie dociekałam czy mężczyzna, z którym
mieszka jest czy nie jest jej "regularnym" mężem.
I dlatego, gdy zatelefonowała do mnie i nadała tekst: "słuchaj, owdowiałam
i wychodzę czym prędzej za mąż" to nie bardzo wiedziałam co mam mówić.
Wydukałam tylko: o, to przykre... ale nie dokończyłam zdania, bo znajoma
domyśliła się, że ja nie byłam nigdy wtajemniczona w jej życie intymne.
Okazuje się, że pan, z którym mieszka razem drobne trzydzieści lat, nie jest
jej mężem. A zmarł ten człowiek, który nie chciał jej dać rozwodu.
Ponieważ sprawa wlokła się latami, machnęła ręką na rozwód,zmieniła miejsce zamieszkania, tudzież zawód, zakupiła mieszkanie (na siebie, bo miała rozdzielność majątkową) i po jakimś czasie zamieszkała z mężczyzną, z którym jest do teraz.
Gdy tylko dowiedziała się, poprzez znajomych, że jej prawowity małżonek
przeniósł się w zaświaty, postanowiła wziąć ślub ze swym partnerem.
Nie było miłe spotkanie się z rodziną zmarłego - pierwsze co usłyszała, to
informacja, że nie należy jej się żaden spadek. Potem były cyrki by wydostać
od rodziny oryginał aktu zgonu. No cóż, bywa i tak. Gdy już załatwiła
wszystkie sprawy związane z przeszłością, zajęła się terazniejszością i tym
samym przyszłością.
Bo jeśli coś się jej stanie , np. umrze pierwsza, jej partner zostanie "na
lodzie" i bez mieszkania. Jak zapewne wiecie, to w Polsce osoby pozostające
w związku partnerskim mają dokładnie "przechlapane", są pozbawione
wszelkich praw. Wszystko dziedziczy rodzina zmarłego partnera, nawet jeśli wieki całe nie utrzymywała ze zmarłym kontaktów, a partner zmarłego
ponosił część wydatków związanych z prowadzeniem wspólnego gospodarstwa
ze zmarłą osobą.
Oczywiście wystarczy im do szczęścia ślub cywilny. Będzie poza stolicą,
w rodzinnym mieście partnera.
Zabawne, ale w warszawskim USC brak szybkich terminów.
Nie ukrywają, bo i po co, że ten ślub jest w pewnym sensie wymuszony i
gdyby nie te niedoważone przepisy wcale by ślubu nie brali.
Podejrzewam, że u nas nigdy nie zostanie rozwiązana kwestia związków
partnerskich.
A są kraje, (i to całkiem blisko), w których przepisy zabezpieczają interesy
osób żyjących w związku partnerskim -wystarcza zgłoszenie tego faktu
w urzędzie.
No ale w kraju, w którym króluje histeria kościelna- rzecz jest niemożliwa.