drewniana rzezba

drewniana rzezba

wtorek, 29 lipca 2014

Tajemnice snu

Jak wiecie sny bywają różne - kolorowe, miłe, męczące, czasem podobno
prorocze.
Od wieków ludzi fascynował fenomen snu. Usiłowano skojarzyć  nasze
marzenia senne z tym co ma nas spotkać w przyszłości,  więc spece układali
senniki. Wg senników każdy sen coś oznaczał. Senników było wiele i co
bardziej zabawne - czasem jedno marzenie senne miało wg różnych
senników zupełnie różne znaczenie. Senniki były najczęściej bardzo
szczegółowe - jeśli śnił się komuś ząb, to sennik szczegółowo rozpatrywał
w jaki sposób  śnił się nam ten ząb- bo co innego oznaczał ząb który się
chwiał, co innego gdy śniliśmy o tym, że nam wypadł.
Wraz z postępem medycyny i badań nad ludzkim mózgiem zauważono, że
sny zależą również od stanu zdrowia  śniącej osoby.
Między innymi zauważono, że osobom z zaburzeniami krążenia często się
śni, że jadą szybką windą w dół, lub spadają z wysokości.
Generalnie neurolodzy uważają, że podczas snu nasz mózg porządkuje
wszystkie doznania i doświadczenia zebrane podczas stanu czuwania.
Ale marzeniami sennymi interesują się nie tylko neurolodzy - zagadkę
 marzeń sennych usiłują również zgłębić  psycholodzy i parapsycholodzy.
Zwłaszcza, że zdarza się, i to dość często, że dwie  osoby śnią ten sam sen
sen.
Kilka lat temu  jedna z moich koleżanek   twierdziła, że ona i jej siostra
śniły ten sam sen - dotyczył on ich matki, która wówczas  leżała w szpitalu
i oczekiwała na operację guza mózgu.   Lekarze byli dobrej myśli  bo guz
był operacyjny, stan pacjentki nie budził obaw  jednak operacja była
przekładana, bo pacjentka, ilekroć wyznaczono termin operacji, dostawała
wysokiej gorączki i zdradzała objawy jakiejś infekcji.
Siostry nie mieszkały w jednym mieszkaniu, ich domy dzieliła spora
odległość, jedna mieszkała  na południowych peryferiach miasta, druga na
północnych.
Pewnej nocy obie śniły ten  sam sen - w nim ich matka  stała nad grobem,
w którym był pochowany jej mąż i usiłowała odsunąć płytę grobową.
Oczywiście  obie zaraz rano do  siebie zadzwoniły i  opowiedziały sobie ten
sen i pewne, że być może ich mama już odeszła, pełne niepokoju pognały
do szpitala. Ich mama umarła w dwa dni pózniej, nie doczekawszy operacji.
Gdy mi koleżanka  powiedziała, że obie  śniły ten sam sen, pomyślałam, że to
raczej bzdura- jedna z nich śniła to  na pewno, ale druga to raczej nie.
A teraz czytam, że  przeprowadzone eksperymenty ujawniły, że wskutek luk
w sennej świadomości możemy mieć dostęp do treści nocnych marzeń lub
myśli innych osób.
Jeden z badaczy wysunął wniosek, że nie jest istotne co śnimy, ale raczej czyj
sen przeżywamy, lub kto steruje jego treścią.
Oczywiście badania nadal trwają, bo tak dokładnie trudno zbadać to zjawisko,
jakby nie było zahaczające o telepatię.
Dziś myślę,że mogły obie śnić ten sam sen, bo najprawdopodobniej w jakiś
telepatyczny sposób ich mama myśląc o nich i o tym, że raczej z tej choroby
nie wyzdrowieje, przekazała im tę wizję.
Czy nie sądzicie, że im więcej wiemy tym więcej rodzi się nowych pytań,
zagadek i wątpliwości?

niedziela, 27 lipca 2014

Skończył się.....


....Tour de France! I to jak  ładnie się w tym roku skończył  - po raz pierwszy
Polak zdobył prestiżową koszulkę najlepszego kolarza w klasyfikacji górskiej.
Tak na wszelki wypadek napiszę - zdobył ją Rafał Majka, który został w
ostatniej chwili wezwany do udziału w tym wyścigu.
Ostatnie polskie zwycięstwo etapowe na wyścigu TdF było aż 21 lat temu!
To strasznie dawno, a odniósł je Zenon Jaskuła.
Jeżeli ktoś myśli, że oglądam ten wyścig, bo jestem miłośniczką roweru, to
jest w wielkim błędzie - ja nawet nie jeżdżę na rowerze.
Ale od 2002 roku wyścig jest komentowany przez dwóch moich ulubionych
komentatorów- Tomasza Jarońskiego i Krzysztofa Wyrzykowskiego.
A słuchanie ich komentarzy jest zawsze dla mnie wielką przyjemnością -
panowie nie tylko są znawcami sportu, mają również świetne poczucie humoru.
W tym roku tandem Jaroński-Wyrzykowski dał czadu w czasie relacji z TdF!
Nic dziwnego, sama emocjonowałam się nieprzytomnie gdy Majka forsował
Alpy i Pireneje i gdy raz był drugi a dwa razy wygrał piekielnie trudne etapy
górskie.
Jęczałam gdy widziałam jak kolarze zaliczają asfalt, cieszyłam się gdy któryś
wygrywał, no a wygrana naszego kolarza przyprawiała mnie o stan euforii.
Byłam zadziwiona tłumami widzów w Anglii, gdzie rozgrywane były pierwsze
etapy - tam były niesamowite ilości widzów  wzdłuż trasy przejazdu.




sobota, 26 lipca 2014

Podobno.....

...Kosmici są wśród nas. I to są od dość dawna. Na tyle długo już tu są, że zdołali
przybrać ludzkie kształty.
Dotychczas takie rewelacje puszczałam mimo uszu -  teraz zaczynam w to wierzyć.
Bo jak w to nie wierzyć, skoro  kler domaga się od władz wykazu polskich szpitali,
w których jest przeprowadzana zgodnie z  przepisami aborcja.
Odpowiedzi na pytanie "a po co?" mogę Wam udzielić - żeby pozostali Kosmici
mogli pod tymi szpitalami organizować pikiety. To jasne jak wszystkie Słońca we
Wszechświecie.
Bo tylko Kosmitom się wydaje, że aborcja jest czymś miłym, wielce pożądanym
przez kobiety zabiegiem, niemal równym a może wręcz przewyższającym orgazm
doznaniem.
Bo normalni ludzie wiedzą dobrze, że to zabieg niebezpieczny i niesie za sobą kilka
zagrożeń, więc decyzja o poddaniu się jemu  jest  smutną koniecznością.
Ale  Kosmici o tym nie wiedzą.
Ciekawa tylko jestem czy  władze w odpowiedzi zażądają od Kościoła wykazu
parafii i kościołów, w których rezydują księżą- pedofile. Bo że tacy są to rzecz
wiadoma, potwierdzona nawet przez papieża Franciszka I.
Swoją drogą odważny człowiek - w moim odczuciu  dużo ryzykuje.
No a rodziny posyłając dzieci do kościoła, np. by służyły do mszy jako ministranci,
powinny wiedzieć, w której z placówek może ich dziecko spotkać wątpliwa frajda
kontaktu z  księdzem- pedofilem.
Co za niedopatrzenie ze  strony bociana, który mnie zrzucił na ziemię właśnie
w tym kraju!!! Nie mógł  tobołka z niemowlakiem  upuścić gdzieś bardziej
na południu lub  zachodzie Europy?
Miłej  niedzieli wszystkim życzę:)




czwartek, 24 lipca 2014

Warszawa w wakacje....

....jest cudna. Wiem, część z Was mi napisze, że mam fioła, bo to okres wielu prac
drogowych i miejscami miasto wciąż wygląda jak  po pożarze.
Ale w wakacje Warszawa pustoszeje w widoczny sposób - jest znacznie mniej
samochodów, nareszcie mogę bez trudu przewidzieć ile czasu będę jechała do
sąsiedniej dzielnicy bo nie ma korków!!!. Chwilami  mam wrażenie, że jadę w złym
kierunku, takie pustki na jezdni!
Dziś pojechałam do lekarza pierwszego kontaktu po recepty na leki, które niestety
muszę brać do końca swych dni.
Wpadam do przychodni, pewna, że odsiedzę z godzinę pod gabinetem, a tu...ani
pół pacjenta. Panie recepcjonistki ogryzają paznokietki i coś szepczą - mówię
więc co mnie przygnało , a one twierdzą, że pan doktor już czeka na mnie.
Sprawę załatwiłam w dziesięć minut, łącznie ze zmierzeniem ciśnienia i poziomu
saturacji. Bo mój pan doktor to taki bardzo dbały o pacjentów człowiek.
Potem w aptece też nie było zupełnie chętnych do kupowania leków - no normalnie
luksus.
Korzystając  z takich udogodnień wybiorę się jutro by wyrobić sobie nowy dowód
osobisty, bo już w lutym mi dotychczasowy  expirował.
Zrobienie zdjęcia też zajęło mi w sumie 5 minut. I nawet jestem w stanie się na nim
rozpoznać. Bo na tym w paszporcie to naprawdę nie wiem kto jest:))
Aż zaczynam  żałować, że na trochę opuszczę Warszawę i wyjadę do dzieci.
I tak zachwycam się tymi pustkami w Warszawie i bardzo się cieszę, że nie jestem
gdzieś nad morzem.
Pociesza mnie tylko fakt, że w Berlinie też nieco mniej ludzi niż poza  wakacjami.

środa, 23 lipca 2014

Nie wiem- optymizm to czy trzezwość oceny

Jakiś czas temu poznałam w naszym osiedlowym sklepie starszą panią, która
mieszka w tym samym bloku co ja, ale kilka klatek dalej.
Prawdopodobnie gdyby się jej zakupy nie rozsypały wprost pod moje nogi nie
zaczęłybyśmy rozmawiać - mało kontaktowa jestem po prostu.
Pani Hania przyznaje się do faktu, że już ukończyła dość dawno 80 wiosen.
Widać po niej, że musiała być w młodości naprawdę śliczną dziewczyną.
Ponieważ nasz  osiedlowy sklep jest zaledwie kilka kroków od naszego bloku,
nic dziwnego, że dość często się  spotykałyśmy - ja mam do przejścia aż 100
metrów, pani Hania zaledwie 60.
Ponieważ  zawsze chodzę  do sklepu z moim "mercedesem" czyli wózkiem na
zakupy, ilekroć spotkałyśmy się na zakupach, ładowałam zakupy pani Hani na
wierzch swego wózka i podwoziłam je pod jej klatkę.
Pani Hania wyraznie  łaknęła czyjegoś towarzystwa i sądziłam , że jest osobą
samotną. Poza tym cały czas narzekała na  ból w stawie biodrowym.
Pewnego bardzo upalnego dnia , zauważyłam,że pani Hania ma na ręce
wytatuowany numer- cyferki były nadal bardzo widoczne i było ich  sporo.
Chyba  zbyt wyraznie się im przyjrzałam, bo pani Hania powiedziała:
"tak dziecinko, byłam w obozie i to w Ravensbruk. Ale byłam wtedy jeszcze
bardzo młoda i całkiem ładna. A poza tym znałam perfekt niemiecki i francuski,
umiałam grać na fortepianie i miałam chyba dobry głos, bo ukończyłam szkołę
muzyczną w klasie  śpiewu. Czasem uroda może  kobietę uratować, choć niestety
częściej  z urody wynikają kłopoty niż pożytek. Zostałam  służącą-opiekunką
starej matki jednego z wyższych rangą oficerów. Wiesz, to nie było miłe,
starzy ludzie są obrzydliwi i najczęściej niemili. Ale przynajmniej przeżyłam, to
też się przecież liczy."
Przez jakiś czas po tej rozmowie nie spotykałam pani Hani.
Gdy ją znów spotkałam byłam  zszokowana- z pani Hani  została co najwyżej
połowa - był straszliwie wychudzona i posługiwała się dwiema kulami.
Towarzyszyła jej młoda dziewczyna, którą pani Hania przedstawiła jako swą
opiekunkę z PCK. Pani Hania mrugnęła do mnie i powiedziała: "jest dobrze,
choć bez muzyki i śpiewu. A pobyt w szpitalu jest naprawdę świetną kuracją
odchudzającą, zwłaszcza gdy do tego dodasz infekcję jelitową".
Pani Hania pomału wracała  do sprawności, bo jednak wiek robił  swoje.
Gdy ją spotkałam  ostatnim razem, uśmiechnęła się , pogłaskała mnie po ręce
i powiedziała: "wiesz dziecinko, jest dobrze- moja mądra synowa rzuciła wreszcie
mego syna, miała rację, to drań. Biodro nadal mnie boli i trzeba drugi raz
operować. Tylko nie bardzo mam już z czego chudnąć. Ale cieszę się, że idę
znów do szpitala, nie będę z tym ponurakiem siedzieć w domu , to po nim
syn jest taki nie do wytrzymania. Żadna z nim nie wytrzymała. A jak  dobrze
pójdzie to już z tego szpitala nie wrócę . Więc jest dobrze. A ty dziecinko,
dbaj o siebie i nie ubieraj się na ciemno."
Pani Hani już nie spotkałam więcej. Ale nie widziałam też klepsydry, więc może
po szpitalu znalazła się w jakiejś specjalistycznej placówce?
Smutno mi, nikt już do mnie nie mówi "dziecinko".

wtorek, 22 lipca 2014

Mix

Teoretycznie  dobrze mieć tuż obok domu wiele drzew. O tak, jak u mnie.
Tłumią hałas od pobliskiej przelotowej arterii komunikacyjnej, chronią przed
nadmiernym słońcem i kurzem. To duże drzewa, mają co najmniej po 40 lat.
Ale w tym roku nie jestem szczęśliwa z ich sąsiedztwa , bo bardzo się one
spodobały srokom. Dzień w dzień,  skoro świt, sroki zaczynają wrzeszczeć.
Niestety, choć mają tyle samo mięśni w gardle co ptaki śpiewające jak np.
słowiki, to zupełnie nie potrafią ich wykorzystywać. Obrzydliwie skrzeczą
a do tego na cały regulator. Pierwsze wrzaski rozlegają się gdy jest jeszcze szaro.
Potem na  godzinę lub nieco dłużej łaskawie milkną i znów rozlegają się ich
wrzaski.
W tym roku chyba dość pózno odbyły lęgi, bo dopiero niedawno wyprowadziły
młode z gniazda.
 Młode już potrafią nieco latać, ale jeszcze nie potrafią same znalezć dla siebie
pokarmu.
Codziennie obserwuję jak dorosłe "tresują"  młode. To metoda wychowania przez
nagrody. Młode siedzi na trawie pod drzewem i drze dziób dopominając się
pokarmu. Rodzic odlatuje poza ogrodzenie trawnika, coś znajduje do jedzenia  i
siada na szczycie ogrodzenia, nawołując młode. Młode zadziera łepek do góry,
niezdarnie rozkłada skrzydła i płaczliwie skrzeczy. Ale rodzic jest twardy - czeka
na swe dziecię na ogrodzeniu. W końcu małe się mobilizuje i bez problemu
dolatuje do rodzica. W nagrodę jakiś kąsek  ląduje w dziobie malca. Obserwując
sroki myślę, że wielu ludzkich rodziców powinno się uczyć od ptaków konsekwencji w
wychowaniu potomstwa.
Przez sroki i cudze koty mam  na loggii zainstalowaną wolierową siatkę.
Gdy stróż loggii, mój pies, odszedł na wieczne łowy,  "parterowe" koty z miejsca
odnotowały ten fakt w swoich móżdżkach i zaczęły się meldować na mojej loggii-
wreszcie mogły się dorwać do fotela i sztucznej trawki i nawet bezczelnie zajrzeć
przez otwarte okno do pokoju.
A sroki codziennie rano robiły dokładną inspekcję na loggii sprawdzając dość
dokładnie zawartość skrzynek balkonowych i doniczek.
Po zainstalowaniu siatki skończyły się kocie i srocze wizyty.
Wizytują  mnie tylko od pazdziernika do wiosny sikorki, bo mam na  zewnątrz
zainstalowany dla nich karmnik, który przezornie usuwam na okres lata.
Kolejnym mankamentem tych wielkich drzew jest to, że nic już pod nimi nie
rośnie - drzewa skutecznie wysysają z podłoża wszelkie składniki pokarmowe i
wilgoć.
No tak - upał jest a ja muszę  się wywlec z domu.

sobota, 19 lipca 2014

Czasami.....

....mnie zatyka. Dziwne, bo z natury  "wyszczekana" jestem.
Ale gdy moja bardzo bliska koleżanka przynosi mi kolejną nowiutką bluzkę, jeszcze
z metką i nadaje  tekst, że kupiła "bo to taka  ładna bluzka a jest dla niej zbyt mała",
więc dla mnie będzie na pewno dobra, to mnie zatyka.
Na domiar złego nie chce wziąć za nią pieniędzy. Czasami mam szczęście, bo bluzka
dla mnie też jest rozmiarowo nie trafiona - dla niej za mała, dla mnie za duża.
Wiem, że Ona zakupami "zabija" stres i może to lepszy sposób niż zajadanie stresu
słodyczami, ale stałam się w ten sposób w pewien sposób ofiarą jej stresów.
Już kilka razy tłumaczyłam jak komu mądremu, że ta sytuacja mnie krępuje, że już
mam za dużo bluzek, ale następnego dnia po mojej przemowie przynosi kolejną.
Może ktoś zna sposób jak to rozwiązać?
                                                           *****

Jestem zmęczona upałami, jak chyba większość. Wczoraj postanowiłam, że wyjdę
z domu dopiero wieczorem, po zachodzie słońca. I.....nie wyszłam, co chwilę padało.
                                                           *****

Choć tego nie widać, nie porzuciłam koralików. Wymyśliłam nowy naszyjnik, nawet
go ochrzciłam "Fale Dunaju", wyszyłam i utknęłam - nie bardzo wiem z czego
zrobić "nośnik". Jak się zdecyduję co wybrać- dokończę i wrzucę fotkę.
Na razie waham się pomiędzy drobnymi kamykami, aksamitką lub szyfonową
wstążką.
Poza tym mam dość tego ciepełka- przecież gdyby było wszystkiego 20 stopni w cieniu
to byłoby znacznie  łatwiej żyć.
Miłej niedzieli wszystkim  życzę, choć ma być ponoć 32 stopieńki w cieniu.

czwartek, 17 lipca 2014

Mix konsumpcyjny

"Odkryłam" dziś słodkie ziemniaki. Nie znaczy to, że pierwszy raz mi wpadły w oko.
Widywałam je i wcześniej, ale omijałam z daleka. Ale dziś  "coś mnie napadło" i
kupiłam  aż dwie sztuki, czyli kilogram.
Mąż patrzył się na mnie i na mój zakup z wyrazną dezaprobatą. Bo co powiedzieć
o kobiecie, która nagle kupuje  dwie sztuki niekształtnych, dużych bulw w dziwnym
kolorze - ni  to ziemniaka ni to marchwi.
Obrać się to dało bez problemu obieraczką do kartofli, a ponieważ się spieszyłam,
postanowiłam pokroić bulwę  na mniejsze kawałki przed gotowaniem.
Krojenie go było istną korridą - żałowałam, że się pozbyłam tasaka.
Ugotowało się  szybko, w lekko osolonej wodzie, po ugotowaniu miało kolor lekko
wyblakłej marchwi. Było mięciutkie, wystarczyło podziabać widelcem na talerzu by
uzyskać pure.
Dodałam do tego masełko ziołowe i tym sposobem miałam bezglutenowy obiad.
Smak - mnie odpowiadał, choć nieco przypomina gotowaną marchewkę.
Jutro zrobię sobie  frytki.
Przy okazji napiszę kilka słów o tym dziwnym słodkim ziemniaku który nosi też
nazwę patat i batat.
Ojczyzną jego jest Ameryka Południowa i  Środkowa. Uprawiali go Inkowie i Majowie.
Do Europy przywiezli go hiszpańscy konkwistadorzy.
Ma znacznie więcej substancji odżywczych niż zwykły ziemniak- 100 g patata pokrywa
dobowe zapotrzebowanie  człowieka na beta-karoten. Ponadto zawiera wit.C, wit.B6,
błonnik, żelazo, potas, mangan, miedz  i kwas chlorogenowy.
Posiada enzymy redukujące  skrobię niemal do zera. Zapobiega  nowotworom  jelita
cienkiego i okrężnicy, wskazany jest  przy astmie i osteoporozie.
Przechowywać należy w ciemnym miejscu, nie w lodówce. Ale ugotowany w skórce
patat można z powodzeniem zamrozić. I to dla mnie dobra wiadomość.
Najlepiej jest gotować go w całości w skórce (uprzednio dokładnie wyszorowanej),
w lekko osolonej wodzie. Po ugotowaniu skórka  bez trudu odchodzi.
Piecze się  ze skórką w całości lub w dużych cząstkach, w temp. 220 stopni.
Podawać można na słodko  lub ostro, wg własnego upodobania.

środa, 16 lipca 2014

To nie jest post zwiazany z polityką

Rozmawiałam ostatnio z kilkoma osobami, które mieszkają na Ukrainie  Zachodniej,
w dawnym okręgu Stanisławowskim. Na szczęście dla nich, to jest tam cisza i spokój,
nic złego się nie dzieje.
Nie odmówiłam sobie przyjemności zadania pytania, jak się teraz  żyje w tamtych
stronach, bo przecież kiedyś było tam sporo Polaków.
Jedna z moich rozmówczyń ma w rodzinie babcię-staruszkę, która jest Polką, ale jest
żoną Ukraińca, więc do Polski już nie wróciła.
A jak się żyje?  "Ano tak, że nie daj Boże", jak powiedziała jedna z pań.
Przede wszystkim nie ma pracy, a zwłaszcza na prowincji. Z małych miejscowości
mężczyzni jeżdżą do pracy w Rosji -  głównie pracują przy zrywce drewna, na Syberii.
BHP nie istnieje, jest bardzo wiele poważnych wypadków, śmiertelnych też.
Niektórym udaje się załapać do pracy w  budownictwie w Polsce. Gdy rozpoczął się
konflikt "krymski", niektóre firmy zerwały nagle umowę a ukraińscy pracownicy
zostali pozbawieni prawa wjazdu do Rosji na kilka lat.
Zapewne pamiętacie, że wg pewnego typa z wąsikiem, Ukraina miała wyżywić całą
Europę, bo tam są niezwykle żyzne ziemie. Ale nieuprawiana ziemia, choćby była
niesamowicie żyzna, nieobsiana i nieuprawiana niczego nie urodzi. A ziemi nikt
tam nie uprawia. Większość mieszkańców wsi ma niewielkie kawałki ziemi, ale mało
kto podejmuje wysiłek wyhodowania choćby kartofli dla siebie i ewentualnie na
sprzedaż. Zapytałam się  naiwnie, czy w takim razie nikt nie je u nich kartofli - pani
się roześmiała i powiedziała, że owszem jedzą, ale chińskie, bo krajowych nie ma.
Na nią patrzą sąsiedzi z politowaniem, bo ma kilka kur, raz do roku wyhoduje jedną
świnkę no i obsadza kartoflami niewielkie poletko. Ta szurnięta,  mówią o niej.
Większość kobiet nigdzie nie pracuje - one siedzą w domu, mężczyzni jeżdżą do Rosji
do pracy, najczęściej na kilka miesięcy. Wracają do domu na miesiąc lub dwa -jeśli
tylko uda im się coś ocalić z zarobionych pieniędzy (ocalić przed żoną) to szybko i
radośnie to przepijają. Piją strasznie a do tego piją różne "wynalazki"- bo są znacznie
tańsze. Oni nawet nie pędzą samogonu, bo za drogo.
Rozwody są częste, bo faceci tłuką swe żony, tłuką dzieci i..przywożą  żonom z Syberii
różne choroby weneryczne.
Sporo  młodych Ukrainek przyjeżdża do pracy w Polsce- część z nich ma dyplomy
licencjackie uprawniające do podjęcia pracy w charakterze opiekunki osób starych
lub chorych. Opiekują się chorymi, inne sprzątają. Mają  dobrą opinię, większość
pracodawczyń zostawia im klucze od mieszkań, gdy chcą by było posprzątane rano,
w czasie gdy one są w pracy.
Niektóre Ukrainki już od wielu lat mieszkają w Polsce.
Na wstąpienie Ukrainy do Unii moje rozmówczynie zapatrują się sceptycznie - twierdzą,
że nie ma szans na wprowadzenie takich zmian, by było u nich chociażby tak jak jest
u nas.
Śmieją się, gdy słyszą, że u nas  jest korupcja - korupcja to jest u nich- jeśli  nie dasz to
nie zdasz egzaminu  licencjackiego, nie kupisz żadnego ciekawego towaru, nie
dostaniesz się do upatrzonej szkoły, do lekarza też się nie załapiesz, pracy też nie
dostaniesz.
U nas, wg nich, nie ma bezrobocia, tylko ludzie są mało chętni do pracy.
Orędownikami wstąpienia do Unii jest głównie młodzież - wielu  chce w Polsce
studiować a potem pracować.
Ostatnio  w moim budynku ADM prowadziła planowe remonty- 3/4 ekipy budowlanej to
byli Ukraińcy, rodem ze Lwowa.
Ja naprawdę już dawno nie widziałam tak sprawnej i porządnej ekipy. Wszyscy byli
codziennie w czystych strojach, od nikogo piwskiem nie cuchnęło, niczego nie
zdewastowali, wszystko po sobie posprzątali. Okazało się, że oni już od dwóch lat mają
kontrakt na prace budowlane w naszej ADM.
A dziś strzygłam się właśnie u Ukrainki - wybitny talent do strzyżenia i ten fakt mnie
zmobilizował do napisania tego posta.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Mix

Trochę mnie tu mało ostatnio, ale "wypisywałam się" na drugim blogu.
Sałatka- kwaszonka, o której pisałam w jednym z poprzednich postów
udała się - kwaszona tą metodą kapusta pekińska wyszła bardzo dobrze,
papryka i marchewka także. A ponieważ dałam również ogórki to
całość była mocno ogórkowa.
Doszłam do wniosku, że właściwie tą metodą można niemal wszystko
kwasić.
                                                  *****
Moje dzieci były tydzień w Finlandii. Podobno starszy Krasnal był
zachwycony zachodem słońca o godz. 23,30.
Podejrzewam, że najbardziej rajcował malca fakt, że nie musiał o godz.20,00
lądować w łóżku.
Poza tym zaprzyjaznił się tam z pięcioletnim łosiem
białymi krowami, które chciały być głaskane
oswojonymi sarnami
A na koniec obaj usiłowali wejść na latarnię morską ale się nie udało.
Jeszcze trochę i pojadę do tych Krasnali. Obym tylko nie miała
upałów.



sobota, 5 lipca 2014

Przysłowia....

....mądrością narodu.
Przez wiele lat ciotka mojej znajomej, matka dwojga dzieci, mieszkała wraz
z nimi i mężem w niedużym domu, ot takie M4 wolno stojące.
Dzieci dorastały, a córka wyjechała za granicę i tam wyszła za mąż. Dwa
razy w roku przyjeżdżała wraz z mężem i dzieckiem do  Polski.
Jej rodzice bardzo lubili swego zięcia,  a córka wyglądała na szczęśliwą.
Przy którymś  kolejnym pobycie, "młodzi" oświadczyli, że oni za kilka
lat przyjadą do Polski na stałe, więc byłoby dobrze ten mały domek
zamienić na duży, wygodny dom.
I tak się też stało - córka z mężem dołożyli się nieco do tego przedsięwzięcia
i w niedługim czasie z małego "M4" starsi państwo przenieśli się do dużego
"M 44".
Zgodnie z przysłowiem "człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi" wielce się
popsuło pomiędzy Asią i Hansem. Nie  wiem  jak tam było naprawdę,  ale
efektem końcowym był rozwód.
Starsi państwo byli tym bardzo zmartwieni, jednocześnie mieli nadzieję, że
teraz córka powróci do Polski - był duży dom, w którym większość pokoi
zionęła pustką. Żeby zachęcić córkę do powrotu starsi państwo wpadli na
pomysł, że dom już teraz zapiszą na Asię.
Asia darowiznę przyjęła bez oporu, ale pozostała za granicą, tłumacząc, że
przecież dzieci tam nauki pobierają a ona wreszcie ma dobrą i ciekawą pracę.
Więc mieszkali starsi państwo  nadal sami, cały czas dręcząc się zbyt dużym
metrażem.
Kilka lat temu starszy pan po krótkiej chorobie przestał się martwić domowym
nadmetrażem przenosząc się w inny wymiar.
Ciotka mej znajomej została sama w baaardzo dużym domu, który wymagał
od niej dużego nakładu pracy i pieniędzy. Gdyby dom był nadal jej własnością
to sprzedałaby go i kupiła dla siebie jakieś nieduże mieszkanie.
Ale sprawa była już nierealna, na domiar złego ceny nieruchomości nie tylko
poleciały w dół -  nie było chętnych nabywców.
Starsza pani, ratując swe finanse, postanowiła wynająć piętro domu i to się
jej udało. Nie zarabia na tym, ale przynajmniej nie dokłada do interesu.
By umilić sobie samotność kupiła śliczną sunię, "yorczkę". Obie się wzajemnie
uwielbiają, a pani Krysia , pomimo swych  78 lat jest osoba bardzo sprawną,
nadal pracuje w ogrodzie i jezdzi na rowerze, wożąc w koszyczku sunię.
W ubiegłym miesiącu, przyjechała do niej córka, mówiąc, żeby pani Krysia
zaczęła pakować swoje rzeczy, bo Asia zabiera ją do siebie, a ten dom idzie
na sprzedaż. Rozmowa skończyła się sporą awanturą, bo pani Krysia zupełnie
nie ma chęci przeprowadzania się w 78 wiośnie życia poza Polskę . Wiadomo,
że w tym wieku nie nauczy się raczej holenderskiego, nie zorganizuje tam
sobie grona bliskich znajomych. Zdaje sobie sprawę, że w tym wieku w każdej
chwili może się jej stan pogorszyć, ale w razie potrzeby prędzej widzi siebie
w jakimś polskim zakładzie opieki niż holenderskim.
Na razie pani Krysia jest zestresowana i wydzwania po całej rodzinie szukając
jakiejś dobrej rady i ewentualnego miejsca zamieszkania. Jak na  razie nie
znalazła ani jednego ani drugiego. Nawet ci, co mają własne domy nie palą
się by dać jej lokum.
I tu  przychodzi mi na myśl drugie przysłowie: "z rodziną najlepiej wychodzi się
na fotografii a i to trzeba stanąć pośrodku, bo inaczej cię obetną".
Miłego weekendu wszystkim;)

czwartek, 3 lipca 2014

Już czwartek???

No nie wiem, ale dni jakoś mi uciekają, albo przeciekają przez palce.
Dziś, za sprawą mego męża przetestowaliśmy kolejną przychodnię niepubliczną,
w której jednak można leczyć się na koszt NFZ, ale trzeba oczywiście mieć
skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu.
Siedziałam pod gabinetem lekarskim pana urologa i miałam  świetną rozrywkę, jako
że pacjentami byli głównie panowie- mocno starsi panowie , którym się zapewne
wydaje, że na starość to obie płcie na to samo chorują. Dobrze, że siedziałam, bo
gdybym stała to padłabym z wrażenia , bo starszy pan zapytał mnie teatralnym
szeptem, ile razy w nocy wstaję do toalety, bo on to co dwie godziny, a poza tym
był strasznie ciekawy na co choruje  "ten pan, co właśnie siedzi w gabinecie".
Po wyjściu z gabinetu mój mąż był rozpromieniony, że wszystko tak sprawnie
jest zorganizowane, że recepta jest wydrukowana i można przeczytać nazwę leku,
że wszystko ma pan doktor w komputerze i sam bez ponaglania wydrukował
informację dla lekarza pierwszego kontaktu dot. schorzenia i leków. Ja tylko mogę
dodać, że byliśmy przyjęci co do minuty, w przychodni jest dostateczna ilość
krzesełek  w poczekalniach, nawet pani w recepcji uśmiechnięta no i jest czysto.
Wniosek  - wszystko zależy od organizacji.
                                                           *****
Nastawiłam dziś dwie pierwsze kiszonki - ogórki i sałatkę mieszaną. Tym sposobem
mam dwa dwulitrowe słoje wypełnione. Obydwa zalałam zalewą taką typową, czyli
na każdy litr wody dałam kopiastą łyżkę stołową soli, do każdego słoja dałam koper,
pocięty korzeń chrzanu i sporo czosnku. Wodę dałam zimną, prosto z kranu, bo mam
własną stację uzdatniania wody.

W słoju "sałatkowym" zostały zalane ogórki pokrojone w niezbyt cienkie plastry,
kawałki papryki jasnej, krajowej (ona ma cieniutką skórkę), marchewka w postaci
pasków zrobionych strugaczką, oraz pokrojona cienko kapusta pekińska oraz baldachy
kopru, paski chrzanu, i kilka ząbków czosnku.
Teraz oba słoje stoją w czarnej  foliowej torbie a ich zawartość dostała polecenie
"ukwaszenia się".
Najwięcej się narobiłam przy ogórkach, ponieważ każdy jeden został wyszorowany
szczoteczką pod bieżącą, lekko ciepłą wodą. Ciepłą dlatego, że jednak było ich nieco
ponad dwa kg a od szorowania zimną to by mnie  paluszki bolały.
Musiałam je wyszorować, były bardzo zapiaszczone.
Wczoraj wypiłam kupny kefir, ponoć "bio" i jakoś  po nim nie zmarłam. Zakupiłam też
mąkę ze skiełkowanych ziaren żyta i pewnie w poniedziałek będę z niej piekła chleb.
Ciekawa jestem jaki mi wyjdzie.
A tak kwitną róże pod moim kuchennym oknem.

                                                         *****
Warszawa zaczyna być miłym miastem - sporo ludzi wyjechało i nie było korków. Przez
moment pomyślałam, że albo pomyliłam kierunki albo godzinę:)))

wtorek, 1 lipca 2014

Mix

Spotkałam  się ostatnio z zarzutem, że obniżam swój poziom blogowania -
no cóż- nie da się  ukryć, że wolałabym się spotkać z jakimś przystojnym
facetem  niż  z  takimi zarzutami. Ale życie bywa wszak okrutne.
W takim razie poczołgam się nieco po własnym blogu, skoro poziom niski.
                                             *****
Ci, co wytrwale tu zaglądają pamiętają zapewne, że rok temu, po uporczywej
antybiotykoterapii, dorobiłam się rzekomo błoniastego zapalenia jelit. Stan
ten udało się w końcu opanować , wyniki już nie wykazują szkodliwych
toksyn, niestety moje jelita jakoś się jeszcze nie wygoiły, co objawia się
sporym obniżeniem odporności i różnymi ograniczeniami dietetycznymi,
z których najgorsze dla mnie to zero owoców i surowizny.
Ostatnio przemiły pan profesor gastroenterolog uświadomił mnie, że po
takiej "hecy" jelita mogą się  goić i ....sześć lat, skoro już jestem "dorosła".
W związku z tym, żeby ciągle nie paść się różnymi probiotykami w tabletkach,
które wprawdzie pomagają,  ale nie bardzo  szybko, powinnam zmienić
swój sposób odżywiania się, by w sposób naturalny, trwały i stosunkowo
mało uciążliwy zasiedlić trwale swoje jelita właściwą florą bakteryjną.
Podobno   naukowcy i lekarze nagle odkryli, że sekret zdrowia  to żywność
fermentowana,  czyli powrót do przeszłości.
Brzmi niezle, ale  ... oznacza to, że kolejny raz muszę zmieniać sobie dietę,
a poza tym babrać się w kuchni, bo muszę jeść tylko to, co domowe - zero
kupnych gotowców.
Podstawą wyżywienia  mają być różnego rodzaju domowe kiszonki, własnej
produkcji kefir ( bo ma więcej właściwych bakterii niż jogurt), własnej
produkcji pieczywo z mąki produkowanej ze skiełkowanych  ziaren zbóż,
kombucza i  niemal wszystko robione z udziałem keriru, serwatki kefirowej
lub sera kefirowego. Nie wiedziałam nawet , że coś takiego istnieje.
Zakupiłam więc odpowiednią lekturę, czyli książkę pani Donny Schwenk
pt. "Zdrowy ferment".
Kolejny dzień  nurkowałam w sieci, by zgromadzić potrzebne ingrediencje.
Na razie ukwasiłam ogórki, wynalazłam miejsce, gdzie  sprzedają liofilizowane
kultury bakterii kefiru, mąkę ze skiełkowanych ziaren, bakterie do kwaszenia
warzyw, przestudiowałam mnóstwo przepisów, muszę jeszcze tylko zakupić
kilka  litrowych słoików i poszukać kombuczy w sklepach ze zdrową żywnością.
Chociaż prawdę mówiąc to nie jestem pewna, czy ją zakupię - może poczekam
aż polubię kefir własnej produkcji. Jeśli się przyzwyczaję do kefiru to może..?
Kombucza jest to coś, co niektórzy zwą "grzybkiem herbacianym lub tybetańskim",
a tak naprawdę  jest mieszanką bakterii, które dodane do herbaty powodują jej
fermentację, czyli robią z niej napój gazowany. Wg. wtajemniczonych  kombucza
jest dobra na wszystko bo:  odtruwa wątrobę, poprawia wzok, zmniejsza objawy
zaćmy, uwalnia od migren i bólu głowy, wspomaga trawienie, łagodzi sezonowe
alergie,wspomaga odchudzanie bo hamuje apetyt, wzmacnia układ odpornościowy,
uśmierza bóle stawów, dostarcza energii.
                                              *****
Dostałam pełne wsparcie ze strony ślubnego, czyli  łaskawie zmieni swój jogurt
kupowany w sklepie, na mój kefir. Nie jestem tylko pewna czy tego właśnie
oczekiwałam