drewniana rzezba

drewniana rzezba

poniedziałek, 31 grudnia 2018

Cyrulik sewilski

Ostatni niedzielny wieczór 2018r spędziłam z córką i starszym wnuczkiem
na oglądaniu i słuchaniu opery Rossiniego "Cyrulik sewilski".
To jest budynek Deutsche Oper Berlin. Zdjęcie  z sieci.

Wystarczyło 14 minut jazdy metrem (z jedną przesiadką) i byliśmy
na miejscu.
Prawdę mówiąc nawet nie bardzo mogłam  zobaczyć ów gmach  z zewnątrz,
bo stacja metra jest niemal tuż obok, a przyjechaliśmy mniej więcej 20
minut przed początkiem przedstawienia i w ciągu dosłownie kilku minut
od wyjścia z metra byliśmy na miejscu.
Uśmiejecie się, ale przez moment pomyślałam, że wchodzimy jeszcze
po drodze do  jakiejś galerii handlowej, jako że ten budynek w niczym mi
nie przypominał budynku takiego przybytku jak gmach opery.
Wnętrze też niestety nie powala urodą, ale chyba stawiano głównie na
funkcjonalność i nowoczesność. Świetnie zaprojektowano szatnie, co
łatwo docenić w okresie zimowych okryć. Dużo miejsca w strefie bufetów,
kilka stoisk sprzedaży, szalenie sprawna obsługa.
Sama widownia w mojej ocenie - nieciekawa. Koszmarnie długie rzędy
i ucieszyłam się, że mamy lożę, w której siedziało raptem sześć osób.
I to w dwóch rzędach.
Mankamentem w całym budynku to brak dobrej wentylacji. Duszno było
na widowni, wcale nie było  lepiej w foyer.
Mieliśmy miejsca idealnie na wprost sceny, w loży na  balkonie. Treść
opery była wyświetlana na niedużym monitorze , co zwolniło nas od
tłumaczenia dziecku o co biega na scenie.
I słowo o strojach publiczności - zero gali, czułam się niemal jak
w głębokim PRL gdy polski świat pracy był przywożony do opery
autokarami w strojach niemal roboczych.
W sumie był tu przekrój strojów wszelakich- od eleganckich sukienek
pań i ładnych garniturów panów do "spracowanych" dżinsów i mocno
rozciągniętych swetrów.
Żyję długo, bywałam już na  różnie wystawianych operach, nawet na
takich, w których aktorzy występowali w swych codziennych kreacjach,
a nie w jakichś kostiumach, ale takiej scenografii  jeszcze nie widziałam.
Powiedzmy sobie szczerze-  opera to wszak dość specyficzne połączenie
teatru, taki teatr uświetniony muzykę i śpiewem.
Gioachimo Rossini skomponował Cyrulika Sewilskiego w 1816 roku
do libretta opartego na sztuce teatralnej.
Wśród 39 oper, które skomponował, ta opera komiczna jest uważana za
najwybitniejszą.
Wracając do tego co było na scenie - działo się dużo i....zabawnie, choć
same dekoracje były niemal stałe. Stroje z epoki przeplatały się ze strojami
statystów rodem z XXI wieku.
Na pierwszym planie trwa akcja dopasowana do treści opery, a na drugim
planie idą  dwa marsze protestacyjne, z hasłami na tablicach. Są też dwa
wielce współczesne sklepy z suwenirami też współczesnymi i ich
klienci, w strojach również rodem z teraźniejszości. Zabawna była
też scena u fryzjera, panie w strojach z epoki - personel  z elektrycznymi
suszarkami w rękach.
Na proscenium, gdzie wg scenografii była rzeka siedzieli lub polegiwali
statyści w strojach kąpielowych, panie w bikini. Sporo było efektów
specjalnych, np. ktoś latający nad sceną, żywy osioł (był niesamowicie
spokojny, może mu coś na ogłupienie dali?) a zwieńczeniem dziwności
był taniec  współczesny (połączenie rocka z twistem) do muzyki
Rossiniego. Bo tańczyć można wszystko, w pełni to rozumiem.
Publiczność była zachwycona tym dopasowaniem klasycznej wszak
muzyki do dzisiejszych czasów.To był Rossini na wesoło.
Głosy świetne, gra aktorska też, to nie było tylko snucie się po scenie,
wszyscy naprawdę dobrze grali. Po raz pierwszy widziałam sopranistkę
która była niewysoka i szczuplutka, bez wyhodowanego własnego
"pudła rezonansowego".
Reasumując- spędziłam przemiły wieczór, pełen dobrej muzyki,
pięknych głosów, miłej dla oka scenografii.
Dodatkowo obserwowałam ukradkiem Młodego, który był naprawdę
zachwycony.
Muszę się kiedyś wybrać z nim na koncert do Filharmonii gdy
w repertuarze będzie Bach, bo dziecko uwielbia Bacha.


sobota, 29 grudnia 2018

I kolejny rok wędrówki przez życie

Znów Sylwester, 
kolejna chwila wielkich złudzeń, że 
w Nowym Roku:
rzucimy nałogi, osiągniemy właściwą wagę,
nauczymy się nowych rzeczy, zwiedzimy
nieznane miejsca,spotkamy miłość swego życia.
Nie róbcie żadnych obietnic sobie i innym
z okazji Nowego Roku.To tylko słowa.
Po prostu żyjcie i dajcie żyć innym.
Tego wszystkim życzę.

 

wtorek, 25 grudnia 2018

No i .......

.....jakoś to poszło.
Ale "na dzień dobry "  - dziękuję wszystkim za życzenia.
Mam nadzieję, że wszystkie się spełnią - i te dla mnie i te ode  mnie
dla Was.
Wigilia minęła w szaroburej pogodzie, przez kilka minut latały
mikroskopijne płatki śniegu, dosłownie milimetrowe, ale  doszły
do wniosku, że +3 to za ciepło na śnieg i zrezygnowały.
W tym roku mam żywą, rosnącą choinkę- małą sosenkę.
Oto ona:
Bardzo protestowała gdy ją "ubierałam", kłuła niemiłosiernie
a na dodatek pokleiła mi  ręce żywicą. Ozdoby trzymają się chyba
tylko siłą mojej woli, bo nie chciałam  uszkodzić gałązek.
Na wiosnę pojadę do ogrodnika i zakupię dla niej porządną
donicę i zamieszka na mojej loggii.
A tu - zgromadzone prezenty:
ale nie wszystkie- w kilka godzin później dotarły następne.
A pod tym moim szalem jest ukryty kalendarz, prezent dla zięcia.
Trochę było gimnastyki logistycznej by wszystko przetransportować
do mieszkania córki. W końcu udało się dzieci wraz z drugą  babcią
wyekspediować z domu by poszukały gwiazdki, bo przecież to znak,
że Mikołaj jest w drodze do dzieci.
Starszemu udało się namówić Młodszego na to szukanie  gwiazdki,
w tym czasie zaczęła się operacja przewozu prezentów i  kilku  garów
z jedzeniem (jak dla pułku wojska) do ich mieszkania.
Krasnale bardzo były przejęte, choć tym razem naprawdę nie było
orgii prezentów, bo w ramach prezentu dzieciaki będą miały
przemeblowany swój pokój, co niesie za  sobą wymianę części
mebli. Ale i tak byli szczęśliwi, zwłaszcza, że każdy drobiazg
pewna babcia-wariatka pakowała w oddzielną paczkę. Chyba
mogłabym już dorabiać do emerytury jako pakowaczka;)
Też się  załapałam na prezenty -wreszcie mam "torbę na wszystko",
a do tego zupełnie niespodziewanie dostałam piękną włóczkę i
jeszcze druty do niej. Baś-jesteś Wielka!
Dostałam też nowość - papier wielokrotnego użytku, przeznaczony
do przechowywania produktów spożywczych. To w ramach
eliminowania  wszechobecnego plastiku.
Poza tym  dostałam (a dokładnie sama sobie  kupiłam) poręczną
butelkę na picie w drodze- ma pojemność 650ml, miękki uchwyt,
który można wygodnie zawiesić na nadgarstku oraz wkładkę
w postaci niezbyt gęstego sitka, co pozwoli na spokojne picie
gdy do wody wrzucimy np. plasterki cytryny.
Gdy zobaczyłam tę butelkę  doszłam  błyskawicznie do wniosku,
że musi być moja! Droga nie była, bo to akurat trafiła mi się
promocja.
A tak prezentuje się torebka:

Niestety ciemnawo za oknem i ciężko  się fotografuje.
W sumie torba ma  sześć przegródek  zamykanych na suwaki.
Dno jest prostokątem 27 x 15 cm, pasek jest regulowany, przy  jego
zredukowanej długości świetnie można torebkę trzymać pod pachą.
Wewnątrz są jeszcze dwie  kieszonki nie zamykane i smycz do kluczy.
I jest bardzo lekka. Już ją pokochałam.
W ramach wypróbowywania prezentów powstała   taka wieża:

Wieża ma 180 cm wysokości i wybudował ją tata Krasnali.
Stoi już całą dobę.
A dziś byliśmy na dorocznym świątecznym koncercie  Berliner Mozart
Kinderchor, którego członkiem jest starszy Krasnal.
Koncert był w Filharmonii, dzieci śpiewały z akompaniamentem
Orkiestry Kameralnej.
Trzy lata wstecz, pani dyrygentka prowadząca ten chór, obchodziła wraz
z chórem dwudziestolecie istnienia. I też byliśmy na tym koncercie.
Dzisiejszy koncert też był wielce udany, Krasnal łaskawie się zgodził
na "solówkę". Odśpiewał czyściutko i dostał brawa.
Obecnie w tym dziecięcym chórze jest zaledwie 3 chłopców.
Okazuje się, że gdy dzieci idą do gimnazjów, gdzie robią rozszerzonym
programem klasy 5 i 6, większość już nie ma czasu na próby w chórze.
Zasadniczo trafiają tu dzieci od 7 roku życia, ale gdy się trafi dziecko
młodsze ale utalentowane, jest przyjmowane do chóru.
I dziś występowały takie prześmieszne małe dziewczyneczki, urodzone
artystki estradowe, zero tremy, pełne obycie, fajne głosiki.
Oczywiście o zaparkowaniu autka w pobliżu Filharmonii można było
tylko pomarzyć. W końcu parkowaliśmy na podziemnym parkingu
SONY CENTER-  2 godziny = 10€.
A tak  nawiasem- za bilety trzeba było zapłacić po 22€ od osoby.
Teraz jeszcze tylko Sylwester i.....będzie spokój.
Z imprez czekają nas: w styczniu urodziny  starszego, w lutym
urodziny Młodszego, urodziny  mego Ślubnego i operacja jego oka.
Jak  dla mnie to trochę tego dużo.









czwartek, 20 grudnia 2018

Już tylko życzenia



Wszystkim Gościom Stałym i Okazjonalnym, bez względu na to jaki
mają światopogląd, życzę spokoju i radości w gronie osób które
lubią i kochają.









środa, 19 grudnia 2018

Takie sobie migawki

Miałam pracowity dzień wpierw przez  pół dnia łupałam orzechy włoskie, cały
kilogram, potem pracowicie je mieliłam  w specjalnym ręcznym młynku. Potem
miałam dyżur basenowy.
Dziś  dzieci po raz pierwszy skakały do wody z 5 m "wieży".
Gdy pytałam starszego, czy mu się podobało skakanie  -był zachwycony.
A potem byliśmy na "koncercie", który co roku organizuje podstawówka, do
której chodzi Młodszy. Koncert odbywa się w kościele.
 Kiedyś były nawet przedstawienia, teraz po prostu dzieci śpiewały .
 Kościół był pełen ludzi, bo oczywiście przyszło wielu rodziców, a szkoła
ma około 800 uczniów.Było sporo "niedoróby" no ale te panie  robią takie
imprezy raczej amatorsko. Przy okazji był mini kiermasz,  sprzedawano
kalendarze, jakieś płócienne torby na zakupy, kartki pocztowe.
Najmłodszy uczestnik imprezy miał cztery i pół tygodnia i wcale a wcale
nie przeszkadzał mu hałas- ani śpiewy ani całkiem gromkie brawa.
Troche mi oczy wyszły na wierzch, gdy usłyszałam w jakim wieku jest to
maleństwo.
Poza tym towarzystwo w tym kościele było wielce międzynarodowe-
tylko Indian chyba tu nie było. Poza tym wszystkie możliwe odcienie skóry.
Dopiero tu widać było z bliska jak bardzo wieloetnicznym miastem jest
Berlin. I mnie się to podoba.
Kolejna rzecz  - maluszkami świetnie się opiekują....ojcowie. Dość często
widuję tu  młodego faceta, który prowadzi trójkę dzieci - jedno jedzie na 
małym rowerku, drugie siedzi w wózku a trzecie, zupełnie  maciupkie siedzi
w nosidełku, przytulone do piersi  taty.
Zresztą  mój zięć też się świetnie  opiekuje od samego początku swymi
synkami.
W wielu przedszkolach opiekunami grupy są również panowie i dzieci
bardzo lubią swych męskich opiekunów.
Nasz młodszy Krasnal też miał w przedszkolu wychowawcę i bardzo mu
się to podobało.
Bo pan wychowawca brał "starszaków" na zakupy do sklepu. To było
świetne przedszkole, dzieci same nakrywały do stołu,a wszystkie  naczynia
i sztućce był prawdziwe- zero plastiku czy innych nietłukących się
naczyń.
Czasem żałuję, że nie jestem jakimś paparazzi, byłoby tyle  fajnych zdjęć
do zrobienia.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Święta nadchodzą......

.....czyli "roboty huk".
No cóż, nie ma wprawdzie u mnie  szału sprzątania z okazji świąt, bo sprząta się
wszystko "na bieżąco", ale będę musiała stanąć dzielnie przy garach i nieco
w nich pomieszać. 
Oczywiście głównie lewą ręką, bo prawa nadal nie za zdrowa.Ale już nie puchnie,
prawie  sukces.
Gdy przy jednym stole  zasiadają: bezglutenowcy, cukrzyczka, wszystkożercy
oraz  dwaj  mali "wydziwiacze pokarmowi", to szykowanie tego, co mogą
i lubią jeść wszyscy  przypomina mi szukanie igły w stogu siana.
Nie będę ukrywać - dla mnie święta jako takie mogłyby nie istnieć- gdy jeszcze
pracowałam  to były po prostu dni wolne od pracy, poprzedzone jakimś obłędem
w zdobywaniu  dóbr na stół.
Odkąd jestem na emeryturze i każdy dzień mam wolny są to raczej dni w których
można, jeśli się ma ochotę, spotkać z miłymi  sercu osobami.
A wulgaryzując zagadnienie- święta to były wtedy gdy byłam dzieckiem, czekałam
na nie z niecierpliwością a jedynym zmartwieniem była lekka niepewność, czy list
napisany do św.Mikołaja na pewno do niego dotarł, czy będę mogła pójść nieco
później spać, czy  tak zapracowany Mikołaj zdąży do mnie  dotrzeć, czy  babcia
zrobi moje ulubione wafelki, czy będą pomarańcze, czy będzie na pewno choinka,
bo już tylko 2 dni do świąt a jej wciąż w domu nie ma, no i gdzie ten Mikołaj
położy prezenty? I kiedy tego karpia wypuszczą z wanny?
A potem budziłam się w wigilijny poranek, a kilka kroków od mego łóżka stała
piękna pachnąca lasem choinka, błyszcząca od ozdób - z aniołkiem , który
przysiadł na jej czubku, pełna  bombek, owinięta łańcuchami z glansowanego
papieru (które jeszcze dwa miesiące wcześniej pracowicie kleiłam wraz
z dziadkiem) z cukrowymi soplami, małymi czerwonymi jabłuszkami, które były
tylko do ozdoby, z kolorowymi świeczkami.
Stała cicha, pachnąca, lśniąca od "anielskich włosów" i srebrzystej lamety a ja
wciąż  nie wiedziałam skąd ona się wzięła tak rano w domu, skoro nie było jej
gdy kładłam się  spać.
A potem przez większość  dnia sterczałam przy oknie wypatrując czy aby nie
jedzie   Mikołaj z prezentami.
I zawsze nagle rozlegał się dzwonek u drzwi wejściowych i nim wykokosiłam
się z parapetu okiennego by pobiec do drzwi, Mikołaj znikał (no bo się spieszył
do innych dzieci) a na naszej wycieraczce pod  drzwiami leżał czerwony worek
zamknięty konopnym sznurkiem, i miał przypiętą kartkę  z napisem : "ul.Narbutta
74 m 21, pod choinkę".
A potem było czekanie do wieczora, do chwili  gdy na stole pojawiły się owoce
i słodycze, a ja rozdarta pomiędzy ciekawością co mi ten Mikołaj przyniósł a
słodyczami, które rzadko gościły na stole kręciłam się na krześle jakby mnie
mrówki obłaziły.
Wreszcie Dziadek podchodził do " mikołajowego worka" i wyciągał z niego
prezenty.
Nie za długo wierzyłam w Mikołaja - dokładnie to tak długo, dopóki nie poszłam
na imprezę "choinkową"  organizowaną w miejscu pracy dziadka.
Niestety, bez trudu  rozszyfrowałam, że  Mikołajem był jeden ze znajomych
mego dziadka, pan S., o czym wielkim głosem poinformowałam inne dzieci.
Nasze Krasnale wiedzą, że Mikołaj nie istnieje - starszy wie  to już od dawna,
młodszy zaś podejrzewa, że to bujda z tym Mikołajem, ale do końca wcale nie
jest pewny czy  Mikołaj istnieje czy też nie.
Obaj ubóstwiają poranek wigilijny, gdy  pod choinką leży stos prezentów - cały
dzień kręcą się obok, ale nie wolno niczego dotykać.
Dopiero po kolacji obaj rozparcelowują prezenty. Jeden czyta dla kogo jest dany
prezent, drugi  wręcza, po jakimś czasie  następuje  zmiana obowiązków.
A gdy już wszystkie paczuszki rozdane następuje zbiorowe rozpakowywanie
prezentów. I na środku pokoju rośnie stos papierów.
W tym roku wszystkie prezenty wylądowały u mnie, miałam za zadanie tak
popakować  by było jak najwięcej paczuszek.
Trwało to jak wieczność,mam nadzieję, że więcej tych prezentów nie będzie.
Bo moja ręka może znów zastrajkować z przepracowania.
Jeżeli pamiętacie swoje święta z czasu dzieciństwa - napiszcie tu,proszę, choć
kilka słów.


środa, 12 grudnia 2018

Post nie dla wrażliwych

Tytuł nie  jest żartem, rzecz bowiem będzie o insektach, czyli owadach.
Jak wszyscy wiedzą,  do prawidłowego rozwoju organizm potrzebuje między
innymi białka.
Źródłem białka w pożywieniu ludzi jest mięso i nabiał.Mięso, czyli trzoda
chlewna, wszelaka rogacizna, nieco dziczyzny, ptactwo hodowlane, ryby
dzikie i te z hodowli.
Zastanawialiście się kiedyś co wcinał neandertalczyk i jego krewni i znajomi?
A pierwszy homo sapiens sapiens? Z całą pewnością zaledwie ułamek tej ilości
mięsa, którą zjada dzisiejszy mieszkaniec Ziemi będący mieszkańcem strefy
umiarkowanej. A ile się musiał natrudzić nasz prehistoryczny protoplasta
by coś nadającego się do zjedzenia zdobyć!
Jest więcej niż pewne, że nasi prehistoryczni przodkowie bez żadnych obiekcji
konsumowali różnego rodzaju owady i ich larwy - inaczej by po prostu nie
przetrwali.
Wykazały to nawet badania skamieniałego ludzkiego  kału na stanowiskach
archeologicznych. Znaleziono w nim nawet fragmenty kleszczy i wszy.
Już widzę Wasze miny- feeee, w życiu bym żadnego insekta nie zjadła!
No pewnie, świadomie to pewnie nie, ale nieświadomie je spokojnie jemy,
bo nic o ich obecności nie wiemy.
W każdym zmielonym zbożu, mielonych orzechach, przetworach owocowych
znajdują się drobiny różnych  larw i dorosłych osobników.
Nie wiem czy wiecie, ale istnieją nawet normy na przetwory spożywcze, które
określają dopuszczalną ilość takich zanieczyszczeń.
 No ale "do brzegu", jak mówi Klarka, więc dalej o tych insektach będzie.
Insekty i ich rózne stadia rozwoju są znakomitym źródłem białka.
Osiemdziesiąt procent populacji świata wie o tym  doskonale i pochłania
ok. 1600 gatunków owadów. Oczywiście te 80% konsumentów insektów to
głównie Azja, Afryka, Australia.
Na tajlandzkich targowiskach stoją kosze pełne pająków, świerszczy, ważek,
skorpionów i różnych innych insektów oraz różnych larw.
Pamiętacie  kim był Arystoteles? Jego ulubioną przekąską były...cykady.
Aborygeni w Australii, nawet jeszcze dziś poszukują larw pewnego owada,
które są bardzo pożywne a smakują podobno jak....jajko. A  jeden z moich
kolegów zachwycał się  pieczonymi świerszczami przyrównując je do
chrupiących czipsów. Widząc moją minę zapytał się, czy sprawdzam każdą
jedną czereśnię przed zjedzeniem, bo jeśli nie  to więcej niż pewne, że wiele
tych czereśni było z  białkową  wkładką, co na ich smak nie  miało wpływu.
Ilość ludzi na Ziemi dojdzie  niedługo do 8 miliardów, a z badań naukowców
wynika, że coraz trudniej będzie tę masę ludzi wyżywić i zapewnić im
dostęp do białka.
Mięsa z próbówki nie  będzie, bo jego produkcja jest  bajecznie droga, poza
tym "to coś" w niczym nie przypomina mięsa i nigdy nie będzie miało jego
właściwości odżywczych.
Jedyną nadzieją są insekty- są wysokobiałkowe, nie  zawierają węglowodanów
a więc nie  sprzyjają tyciu,  niektóre z nich mają nawet witaminy i zawierają
dużo  żelaza.
Są łatwo  dostępne i  nie wymagają skomplikowanej obróbki ani wysokich
nakładów na  hodowlę. Utylizacja resztek też nie jest trudna.
Mam nadzieję, że nie doczekam się chwili gdy pójdę do sklepu i poproszę
o ćwierć kilo suszonych larw, którymi nadzieję jakieś pierożki.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Czytam teraz .....

.....książkę Marcina Kąckiego "Białystok.Biała siła,czarna pamięć"

Kto czyta Gazetę Wyborczą wie zapewne, że p. Kącki zajmuje się
dziennikarstwem śledczym, społecznym i historycznym, jest laureatem
wielu prestiżowych nagród oraz autorem książek Lepperiada i Maestro.
Historia milczenia.
Powiem szczerze - niewiele wiem o Białymstoku- choć wiem, gdzie go
szukać na mapie Polski.
Byłam tam raz, w bardzo konkretnym celu, czyli odebrać nowy samochód,
bo zakupiona przez nas w Warszawie łada  Samara była  do odbioru właśnie
w Białymstoku.To taka ciekawostka, czysto polski wymysł- kupujesz
samochód w Warszawie, a odbierasz w Białymstoku lub Toruniu, bo i tak
się raz zdarzyło.
Niewiele więc tegoż Białegostoku  widziałam no i było to wszystko już
bardzo dawno, w ubiegłym wieku, czyli w 1990 roku.
No więc przejechaliśmy raptem dwiema ulicami , odebraliśmy samochód,
wracaliśmy do Warszawy już dwoma samochodami (ja swoim "maluchem",
mąż nowiutką ładą), jedyna moja refleksja po tej "wyprawie" to wrażenie,
że Białystok jest mocno zaniedbany, a w wielu  miejscowościach przez
które przejeżdżaliśmy już około godz.16,00 pełno było osobników płci
męskiej w stanie wskazującym na nadużycie alkoholu. Kobiet prawie
nie było na ulicach. Pewnie już stały przy garach oczekując swych mocno
zapitych panów.
No więc czytam ten Białystok i włosy mi  się jeżą na głowie - jak to
wszystko mogło dziać  się i nadal się dzieje w kraju, który pozuje na
wielce katolicki, chce nawracać Europę by znów były pełne kościoły.
Książka ta nie jest lekturą rozrywkową, ale jest bardzo dobrze napisana
i w moim odczuciu powinien ją przeczytać każdy, bo niesie wiedzę
o Polakach.
 Autor miał dostęp do wielu źródeł historycznych, akt prokuratorskich,
rozmawiał z wieloma osobami z Białegostoku, osobami o różnych
pogladach, różnym światopoglądzie, w różnym wieku. I gdy czytam to powraca
mi jak bumerang "złota myśl" Piłsudskiego o Polakach : "naród wspaniały,
tylko ludzie ch...wi".
Ta książka to wspaniały reportaż mający 280 stron.
Wydana starannie przez Wydawnictwo "Czarne", w twardej oprawie
i nieco droga - 39,90 zł. Ale jest też w sprzedaży w formie e-booka
w formatach EPUB oraz MOBI ( nie mam nawet bladego pojęcia
co owe  nazwy oznaczają).
No to wracam do czytania.


sobota, 8 grudnia 2018

Wczoraj.....

.....zrobiłam 11137 kroków, o czym zawiadomił mnie mój krokomierz.
Córka orzekła, że niezbyt sprawna ręka to nie jest niezbyt  sprawna noga, więc
mogę iść z nią na poszukiwanie prezentów pod choinkę.
Co prawda i tak już część prezentów zamówiła przez internet i nawet już
zaczynają "napływać", no ale jest prezent, który muszę przymierzyć, drugi
który muszę sobie dobrać wg potrzeby i są prezenty "dla taty", no a ona nie  jest
w stanie sprostać temu zadaniu, bo tata....
A propos napływu prezentów- właśnie muszę dziś wyruszyć na poszukiwanie
przesyłki, którą u kogoś ze sąsiadów zostawił pan z DHL.
Oczywiście, gdy już musiałam wyjść z domu zaczął padać deszcz - jako osoba
naiwna miałam nadzieję, że zaraz przestanie i nie wzięłam parasolki.
Pojechałyśmy do najbliższej  galerii handlowej, czyli 3 przystanki metrem od
domu. Galeria olbrzymia, naprawdę można się w niej z powodzeniem zgubić.
Ale najważniejsze, że można zdjąć wierzchnie odzienie i zostawić je w boxie
zamykanym na kluczyk.
Miałyśmy szczęście, bo  były wolne jeszcze dwa  boxy.
I zaczęłyśmy wędrówkę po Galerii. Tym razem ograniczyłyśmy trasę do zaledwie
dwóch pięter.
Oczywiście  już od tygodnia królują wszelakie  dekoracje bożonarodzeniowe.
Jest kolorowo, biało, srebrzyście, złociście , zielono, czerwono.
I jak się dobrze wsłuchać to nawet jakieś ogólnoświatowe kolędy sączą się
niezbyt nachalnie z głośników.
Oczywiście  chyba nie było części garderoby bez jakiegoś świątecznego akcentu.
Miałyśmy niezłą zabawę przeglądając skarpetki z : Mikołajem, reniferem,
choinką , bombkami, dziećmi na sankach.
I prawdę mówiąc to ilość towaru budziła  moje przerażenie. Jest wyraźnie
nadprodukcja wszystkiego.A nadprodukcja prowadzi do kryzysu.
Chyba nie wiecie, że  jestem fanką torebek damskich ultralekkich a do tego
wyposażonych w wiele dobrze zamykanych przegródek.
Bo zawsze, jak mawia mój mąż, zabieram ze sobą pół domu, nawet gdy idę do
pobliskiego sklepu.
Ale jakoś  pomija milczeniem fakt, że jedna z przegródek to różnego rodzaju
materiały opatrunkowe dla  niego. Po prostu po kuracji sterydami jego skóra
z byle powodu ulega uszkodzeniu.
Oczywiście przy torebkach spędziłyśmy dość dużo czasu - doznałam nawet
niewielkiego szoku - jedna z torebek, wykonana z "uszlachetnionej" tkaniny,
super lekka, przegródek jak mrówek w lesie, nieduża, no śliczna - kosztowała
ponad 180 Euro. Omal nie zemdlałam gdy zerknęłam na cenę. Ale udało mi
się znaleźć dla siebie torebkę "pod choinkę"- jest stosunkowo nieduża, ma
szerokie dno, 4 przegródki zewnętrzne, w środku jeszcze trzy i oczywiście
jest leciuteńka, z tkaniny wodoodpornej, regulowany pasek, kolor granat,
taki nieco  dżinsowy, ciemny. No a ja okrągły rok chodzę w  dżinsie.
Poza tym doświadczyłam lekkiego szoku, bo udałyśmy się do sklepu z damską
bielizną. Sklep ze super fachową obsługą- chyba jedyny taki w tym mieście, jak
stwierdziła córka.
Od progu wita  cię  miła pani, pyta w czym może pomóc, natychmiast dokonuje
fachowego pomiaru, zaprasza do kabiny i prosi o przygotowanie  się do  mierzenia.
W kabinie: jest na czym usiąść, jest na czym powiesić to, co z siebie zdejmiesz,
oraz- są nawilżone chusteczki  "dream baby" do odświeżenia ciała i dezodorant
bez aluminium. Pani przychodzi z kilkoma egzemplarzami pożądanego przez
klientkę towaru, pomaga się w niego wdziać, zapina, rozpina, doradza.
No po prostu Wersal. Zakupiony, koronkowy, czarny- też pod choinkę.
Odwiedziłyśmy jeszcze kilka innych sklepów, które są przy tej samej ulicy co ta
nasz ulubiona Galeria i zmokłyśmy niemiłosiernie.
Od metra do domu mam tylko 250 metrów, ale myślałam, że nie dojdę.
Wróciłam pół żywa ze zmęczenia.A cała wyprawa trwała tylko cztery godziny-
czyli cztery godziny dreptałam, nawet na  kawę nie poszłyśmy.

 

piątek, 7 grudnia 2018

Mix ....

....lewą ręką pisany;)
Jest ciut lepiej, a najlepiej gdy nic nie robię.
W związku  z "nicnierobieniem" czytam - od tego ręka nie boli.
Przeczytałam powieść napisaną przez  Kiran Desai  "Brzemię rzeczy
utraconych". Kiran Desai jest Hinduską (ur. w 1971r), mieszka stale
w USA. Popełniła jak dotąd dwie książki - pierwsza to "Zadyma
w dzikim sadzie", którą zwróciła  na siebie uwagę krytyków, ale
dopiero ta druga powieść uczyniła ją sławną i w 2006 roku otrzymała
za nią prestiżową nagrodę Bookera.
Sam Salman Rushdie tak się o Niej wyraził: "Kiran Desai jest cudowną
pisarką. Ta książka spełnia nadzieje, jakie wzbudził jej debiut".
Przeczytałam obie książki i jeśli kogoś choć w  najmniejszym stopniu
interesują Indie - polecam. Czyta się dobrze. Rzecz w pewnym sensie
na czasie, dotyka również losów imigrantów hinduskich.
Przeczytałam też niedawno wydaną książkę Harper Lee "Idź, postaw
wartownika". Podejrzewam, że wiele osób kojarzy Harper Lee - to ta
pani, która napisała powieść "Zabić drozda".
 Powieść o rozterkach duchowych i różnych postawach moralnych
mieszkańców południowych stanów USA w czasach walki o nadanie
Murzynom pełni praw obywatelskich.
A teraz męczę się nad biografią Marii Antoniny. A meczę się bo tę
biografię popełnił Stefan Zweig. Biografia wielce szczegółowa, ale
jakoś ciężko mi się to czyta. Chyba za dużo tu przymiotników.
Poza tym podobno jest jesień  i dziś wygląda ta jesień tak:
Jest +10, rano padało i niektórym drzewkom "odbiło".

A tu odbiło mnie - pisałam Wam kiedyś o "kostkach pamięci" ale
nie zrobiłam wtedy zdjęćia- dzis to nadrobiłam:
W dzielnicy, w której mieszkam można  je spotkać przy wielu kamienicach.
Są poświęcone tym, którzy w czasie II wojny światowej zostali wywiezieni
do obozów koncentracyjnych i z nich nie powrócili.
Niby to tylko gest, ale jest jednak wielkim memento. Na te kostki bardzo często
zwracają uwagę dzieci i dorośli muszą im tłumaczyć dlaczego one tu są.
Nie wiem czy da się odczytać ich treść po powiększeniu, zdjęcie robiłam
smartfonem i było dość ponuro na dworze. No a jak się nad nimi pochyliłam to
dodatkowo rzecz "zaciemniłam".
No i "to byłoby na tyle" jak mawiał klasyk.



poniedziałek, 3 grudnia 2018

Nie wiem.....

.....nie wiem kiedy wrócę.
Mam ponaciągane ścięgna w nadgarstku.Na szczęscie nic nie połamane. Ale nadal
boli.
Pisanie  jedną ręką jest trudne i żmudne i nie wiem dlaczego przestawiam wtedy
litery.
Ubieranie się się też jest trudne, funkcjonowanie względnie normalnie też trudne.
Przeszłam z żelu p. bólowego na żel z arniki, chyba jest lepiej po nim.
Gdy nic nie robię jest nawet całkiem dobrze;)
Zła wiadomość to ta, że to się pewnie będzie odnawiać, a więc wciąż będę musiała
uważać co i jak robię. A to jest męczące psychicznie.
Dziś tu jest +10, rano padało, ale wolę gdy jest plus 10 niż minus 10 i gdy pada
deszcz a nie śnieg lub marznący deszcz.
Rozmawiałam na temat nadgarstka z koleżanką i mi powiedziała, że jak się jest
osobą w moim wieku należy bardzo dbać o to, żeby przypadkiem nie wyłączyć
ani na moment "Funkcji Myślenia", bo wtedy zawsze taki przypadek kończy się
jakąś kontuzja lub innym nieszczęściem. Wie co mówi, kiedyś zleciała z drabiny,
przeleżała 8 miesięcy w charakterze mumii.
No to idę dalej "chorować", mam L-4 od komputera.
I na osłodę mój ulubiony platan, już mocno jesienny.

piątek, 23 listopada 2018

****;)

Jakby kto był ciekaw, to tak od wczoraj wygląda moja prawa ręka.

Jestem wściekła, bo mam rozgrzebaną robótkę na drutach.
Pisze się też ciężko, a w ogóle mam się oszczędzać.
No więc chyba pójdę spać.
Jak wrócę to będę;)))))

środa, 21 listopada 2018

Bezglutenowy obiad....

......czyli "gulasz półmięsny"
gulasz z mięsa indyka




Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie mieliśmy swego własnego mieszkania
jadaliśmy obiady w różnych restauracjach.
I pewnego dnia, w restauracji "Budapeszt"znalazłam w karcie dań takie cudo:
"Gulasz Półmięsny".
Gdy podeszła do nas kelnerka zapytałam, co to znaczy  gulasz półmięsny, co
jest tą tajemniczą połową owego gulaszu?
Pani kelnerka wyraźnie zbaraniała, mówiąc, że nie rozumie o co mi idzie.
Więc cierpliwie  wytłumaczyłam, że interesuje mnie co to jest owe "półmięso,"
skoro w karcie jak byk stoi , że gulasz jest półmięsny.
Pani się strasznie zdenerwowała, ale odpowiedzi na to pytanie nie dostałam.
I od tej pory ilekroć robię gulasz nazywam go  gulaszem półmięsnym i oboje
z mężem wybuchamy śmiechem.
A ten gulasz "półmięsny" powstał z:
 40 dag filetu z indyka pokrojonego na kawałki,
 50 dag brukselki,
  4 pokrojone drobno cebule-szalotki,
   1 duży ząbek  czosnku, pozbawiony  kiełka i drobno posiekany
4 marchewki karotki- pokrojone w niezbyt cienkie talarki,
500ml bulionu drobiowego (bulionetka drobiowa)
pół łyżki klarowanego masła,
olej kokosowy, może być bezzapachowy
Przyprawy :
chińska przyprawa "5 smaków", pieprz ziołowy, suszony koperek,
1 duży liść laurowy.

W płaskim rondlu podsmażamy cebulkę i czosnek i wrzucamy kostki
mięsa. Gdy już wszystkie stracą swą różowość ze wszystkich stron,
wsypujemy przyprawy, dodajemy brukselkę i marchewkę i zalewamy
wszystko gorącym bulionem. Nakrywamy garnek pokrywką, zmniejszamy
grzanie tak by się to pomału pichciło i gotujemy w tym czasie ryż lub kluski.
Co kto lubi, mogą też być kartofelki.
Jeżeli gotujecie ryż, to przypominam, że pojemnośc naszego żołądka to
taka ilość suchego ryżu, która się  zmieści w naszej garści. Czyli wkładamy
otwartą dłoń do pojemnika z ryżem, zaciskamy i tyle ile nam w niej zostanie
to nasza porcja obiadowa.
Jeżeli waszym zdaniem sosu będzie zbyt mało, można dolać gorącej wody-
wszystkie duszące się mięsa podlewamy tylko gorącą wodą- od  zimnej
po prostu mięso twardnieje.
Jeśli ktoś bystry to zauważył, że nie dałam soli- nigdy nie solę mięsa dopóki
się nie udusi.
Ponieważ była tu użyta bulionetka to uważajcie z tą solą, żeby nie przesolić.
Mój gulasz dusił się raptem 30 minut, ryż gotował się 15 minut, w tzw.
międzyczasie.
Najwięcej czasu zajęła mi.....brukselka, którą trzeba obrać z wierzchnich
listków.
W sumie od chwili obierania brukselki do wrzucenia talerzy do zmywarki
minęła godzina i 15 minut. No i mam jeszcze na jutro obiad.

I rewelacja - po raz pierwszy mój drogi mąż zjadł brukselkę i stwierdził,
że obiad mu smakował. Ależ mi się ten chłop tu zmienił!!!
Brukselka po niemiecku to  Rosenkohl, czyli różana kapusta.
Kalafior to Blumenkohl, czyli kwiatowa  kapusta.
Ależ romantycy z tych Niemców;)))

poniedziałek, 19 listopada 2018

Oczy .....

.....zwierciadłem zdrowia.
Miałam kiedyś szczęście poznać pewnego niezwykłego lekarza. Był znajomym
brata mojej matki.
Tym niezwykłym lekarzem był pan Wacław Korabiewicz. Gdy  go spotkałam
był człowiekiem już po siedemdziesiątce - wysoki, o miłej twarzy, bystrym
spojrzeniu. Był nie tylko lekarzem ale i podróżnikiem, poetą, pisarzem,
kolekcjonerem eksponatów etnograficznych.
W latach 1931 - 1939  był lekarzem okrętowym na Darze Pomorza.
Z moim wujkiem zaprzyjaźnił się  w Ghanie, gdzie w latach 1959-1961 pan
Korabiewicz pracował w placówce epidemiologicznej, a mój wujek w polskiej
placówce dyplomatycznej.  Obaj panowie okres II wojny światowej spędzili
w Anglii - tam ich rzuciły wojenne losy. Po wojnie wujek wrócił do Polski,
a pan Korabiewicz podróżował po Afryce, Indiach, Brazylii, Bliskim Wschodzie.
Od zawsze interesowały go różne  naturalne metody leczenia i w czasie swych
podróży śledził uważnie działania miejscowych uzdrawiaczy, ich podejście
do pacjentów, stosowane leki, metody diagnozowania.
Słuchałam jego opowieści zafascynowana a pan doktor opowiadając bardzo
intensywnie wpatrywał się w moje oczy.
Miałam wtedy około 30 lat, podobno  byłam całkiem niezłą "laseczką" i dość
niefrasobliwie pomyślałam, że  "wpadłam dziadkowi  w oko".
W pewnej chwili doktor przerwał swą opowieść i podszedł do mnie mówiąc-
"młoda damo, nie podoba mi się pani lewe oko, muszę je obejrzeć z bliska".
Podszedł do mnie, ujął mnie za podbródek i przez chwilę w milczeniu patrzył
w to moje lewe oko.
 Po 3 minutach powiedział do mego wujka:
"twoja siostrzenica  ma kłopoty z tarczycą, trzeba ją wysłać do endokrynologa".
Ależ ja jestem pod opieką endokrynologa- powiedziałam- a sześć lat wcześniej
miałam usunięty jeden płat tarczycy. Na dowód  pokazałam bliznę, której
żaden chirurg plastyczny nie chciał mi usunąć.
Pan doktor przesunął mi palcami po bliźnie i powiedział  - niech pani ją polubi,
nosi naszyjniki, a tej blizny nie powinno się usuwać, to bliznowiec i ruszony
może zrakowacieć.
Edwardzie -zwrócił się do mego wujka - zadbaj o naszyjnik dla siostrzenicy.
Mojemu wujkowi, który 10 lat przebywał w Ghanie i nic o mojej chorobie nie
wiedział, oczy zrobiły się niczym  spodki od filiżanek.
No właśnie, -kontynuował doktor-ale ja widzę, że to wcale nie koniec pani
kłopotów, to dopiero  początek-  odpowiedział doktor. Ja to widzę w pani lewym
oku. To nie bujdy ani czary, to po prostu irydologia.
I opowiedział nam  krótką historię irydologii - podobno wszystko zaczęło się
na Węgrzech, gdy pewna oswojona sowa złamała jedną nogę.
Opiekujący  się nią chłopiec zauważył wówczas, że w jednym oku sowy, zaraz
po złamaniu nogi, pokazała się wyraźna ciemna smuga w kształcie miotełki.
Chłopaka  bardzo to zastanowiło  i zaczął to oko obserwować.
Smuga po pewnym czasie zaczęła zmieniać swój kształt, miotełka przybrała
teraz kształt wrzeciona. Gdy noga sowy całkowicie się zrosła na tęczówce oka
sowy została tylko cienka, czarna kreska.
Od tej pory chłopak z wielką uwagą obserwował oczy innych zwierząt i doszedł
do wniosku, że wszystkie zmiany jakie zachodzą w organizmie odbijają się
zawsze specjalnym rysunkiem lub barwą na tęczówce oka. Po skończeniu
szkoły chłopak ukończył medycynę i w swojej medycznej praktyce rozpoczął
diagnozowanie chorób na podstawie wyglądu tęczówki.
Napisał nawet pierwszy podręcznik diagnozowania zmian w tęczówce oka.
Oczywiście jest to wielkie skrócenie tematu, a diagnozowanie na podstawie
wyglądu tęczówki wcale nie jest łatwe i wymaga naprawdę dużego
doświadczenia.
Życie pokazało, że pan doktor miał rację, tamta operacja to było "preludium",
od lat choruję na chorobę Hashimoto, czyli autoimmunologiczne zapalenie
tarczycy. Choroba jest nieuleczalna, ale nie  prowadzi do śmierci.
A ja, naiwna, myślałam, że wpadłam  panu doktorowi w oko;))))
Naszyjnika  od wujka nie dostałam. A teraz potrafię  go zrobić sama.
Obaj panowie  już nie żyją, wujek zmarł  w 1991 roku, pan Korabiewicz
w 1994r.
Wujek w chwili śmierci miał zaledwie 68 lat, pan doktor - 91.
Urna z prochami pana Korabiewicza spoczęła na dnie Bałtyku.


niedziela, 18 listopada 2018

A jednak.....

.......skleroza!
Zapomniałam o 10 rocznicy mego wstąpienia w szeregi bloggerów.
Cztery dni temu stuknęła cichutko dziesiąta rocznica mojego blogowania.
Z przysłowiową "duszą na ramieniu" rozpoczęłam prowadzenie bloga,
który dziś jest nieco "w odstawce", ale co jakiś czas wrzucam tam pewne
opowiadania. To  pierwszy  blog .
W pewnym momencie ciut mi odbiło i założyłam ten - w założeniu miał
być blogiem "robótkowym", ale jak zwykle życie zweryfikowało moje
plany - nie  potrafiłam prowadzić dwóch blogów jednocześnie, po prostu
nie  starczało mi na to czasu.
Poza tym wydaje mi się, że w dobie ciągłego pośpiechu czytelnikom
łatwiej jest zaglądać na jeden blog.
Poznałam kilka osób z rzeczywistości wirtualnej  osobiście i zawsze
byłam zdumiona i zachwycona, że moje wyobrazenie o danej osobie
całkowicie pokrywało się z wrażeniami o niej wyniesionymi ze sfery
wirtualnej.
Od roku mieszkam poza Polską i blog  stał się właściwie jedyną nicią
łączącą mnie z rodzinnym krajem.
Nie tęsknię za miastem rodzinnym, brak mi tylko pewnej maleńkiej
kawiarenki z przylatującymi do stolików sikorkami, otoczonej
zielenią - to tam spotykałam się z dwiema ulubionym blogerkami,
które nadal są mi ogromnie bliskie, choć są tak daleko stąd.
Na szczęście zawsze można zatelefonować lub napisać maila.
Dziesięć lat blogowania to dużo - na tyle dużo, że już kilka razy
miałam zamknąć blog, bo nic a nic ciekawego się u mnie nie dzieje,
dzień podobny do dnia, tydzień do tygodnia a ja się po prostu starzeję.
A starość jest nudna i trudna i zupełnie nieciekawa dla innych.
I tym "optymistycznym" akcentem zakończę ten post.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Jesienią je się.....

....orzechowe ciasto.
Jestem łakomczuch, uwielbiam orzechy, laskowe zwłaszcza.
Gorzej, bo migdały też uwielbiam.
Ale dziś w pierwszą miskę wsypałam:
5 łyżek mąki ryżowej                
3 łyżki mąki kartoflanej
10 łyżek mielonych orzechów laskowych
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
8 sztuk pokrojonych drobno suszonych moreli
1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
dużą szczyptę mielonych goździków
 Ci "normalni" zamiast tych dwóch rodzajów mąki mogą
użyć 8 łyżek mąki pszennej 

Do drugiej miski wsypałam:
80g nierafinowanego cukru trzcinowego
100g miękkiego masła  i....
.....po zmiksowaniu cukru z masłem na puszystą masę
dodałam kolejno dwa całe  duże jajka, miksując tę masę po
każdym dodaniu jajka.
 Do miski "z mokrym" dorzuciłam zawartość miski "z suchym"
i bardzo dokładnie  całość wymieszałam i umieściłam w foremce
silikonowej o skromnych wymiarach 20 x 12 cm.
Pieczemy w 180 stopniach, grzanie góra-dół, ok.25-30 minut, do tzw.
"suchego patyczka" .

Zacznijcie degustację nim jeszcze całkiem wystygnie i wtedy zapewne
pomyślicie jak ja:  czemu to tak szybko znika? chyba trzeba więcej tego
upiec! Nawet nie zdążyłam tego sfotografować!
Pojutrze przetestuję wersję z mielonymi migdałami.
Już śnię o tym migdałowcu!

Nie ma lekko - teraz trochę wiedzy:
orzechy  laskowe i migdały, poza walorami smakowymi są bardzo korzystne
dla  naszego zdrowia- zawierają wit.E, czyli witaminę młodości, mają sporo
błonnika, co sprzyja zachowaniu zdrowia jelit i tym samym całego organizmu.
I orzechy laskowe i migdały zawierają sporo witamin z grupy wit.B, ponadto
wapń i fosfór, obniżają poziom cholesterolu LDL i są włączane przez lekarzy
do diety zapobiegającej chorobom układu sercowo-naczyniowego.
Ponadto systematyczne jedzenie kilku migdałów dziennie zapobiega napadom
głodu i ułatwia utrzymanie diety odchudzającej.

W związku z tym czuję się całkowicie rozgrzeszona gdy zajadam się orzechami
laskowymi w bardzo gorzkiej czekoladzie- toż to samo zdrowie!!!!
Bo czekolada, ta o wysokiej zawartości kakao czyli powyżej 80%, chroni nasze
zdrowie. Zwłaszcza osób po 50 roku życia.
Zjadanie 1-2 tabliczek tej czekolady tygodniowo zapobiega rozwojowi demencji,
zmniejsza  ryzyko choroby Alzheimera , chroni przed udarem mózgu, obniża
poziom złego cholesterolu i powoduje, że zmniejsza się nam o 15% poziom
spożywanych kalorii.
Ale pamiętajcie- dotyczy to tylko tej czekolady o wysokiej zawartości kakao.
No i najważniejsze- czekolada działa niczym Prozac - wprawia nas w dobry
nastrój.


niedziela, 11 listopada 2018

Twardoch, Szczepan....

....modny autor, rocznik 1979.

Będąc w Słubicach zakupiłam książkę tegoż autora pt."Królestwo", która jest
kontynuacją poprzedniej powieści pt "Król", ale jej nie czytałam.
A zakupiłam głównie dlatego, że akcja powieści ma miejsce w Warszawie, podczas
II wojny światowej.
Tak się składa, że moi dziadkowie i moi rodzice byli w tym czasie w Warszawie,
aż do momentu upadku Powstania Warszawskiego, bo w 1929 roku przyjechali tu
ze Lwowa i wyszli  z Warszawy jako jedna z ostatnich grup wysiedlanych przez
Niemców mieszkańców stolicy.
Mieszkali na Mokotowie, przy ul.Narbutta i w tym to budynku w 1941 roku
Niemcy ulokowali sztab swego wojska.
Takie sąsiedztwo miało jedną dobrą stronę - była to jedyna kamienica która nie
została zbombardowana podczas nalotów bombowych w okresie Powstania
i która nie została wypalona podczas systematycznego niszczenia budynków
miotaczami ognia  w październiku 1944 roku.
I w tym domu, w którym na parterze był ulokowany niemiecki sztab wojskowy
moja babunia przechowywała swoją bratową, Żydówkę.
Brat  babuni był dyrektorem szpitala w Nowym Sączu i jeden z życzliwych
Niemców, chyba w podzięce za  wielce udaną operację, poradził by pan dyrektor
gdzieś ukrył swą żonę bo Niemcy chcą utworzyć getto i "pani dyrektorowa"
zapewne by tam trafiła.
Był rok 1940 gdy zawitała do mieszkania babuni. I od tego dnia, aż do chwili
wysiedlenia  w październiku 1944 roku ani razu nie wyszła z mieszkania.
Przez posterunki na Okęciu wyszła z Warszawy trzymając pod rękę mego
dziadka, który rozmawiał po niemiecku z prowadzącym grupę Niemcem.
I z tym Niemcem jakoś zboczyli z trasy i zamiast w Pruszkowie na stacji,
gdzie mieli oczekiwać na wywiezienie do Niemiec, znaleźli się w Milanówku.
Co prawda na posterunku odłączono od grupy wszystkich młodych mężczyzn,
 w tym mojego ojca i siostrzeńca babuni, ale babunia, jej bratowa i dziadek
"zadekowali się" w Milanówku , u jakiegoś piekarza.
W zamian za mieszkanie pracowali w piekarni.
Od czwartego roku życia słuchałam opowieści o Warszawie lat 1939 - 1945.
O tym, że okupacja, z chwilą kapitulacji Warszawy była do przeżycia, że ludzie
pracowali, kochali się, żenili, rodziły się dzieci . I to mnie zawsze dziwiło.
Wiem, to był ogląd miasta oczami ludności aryjskiej, osób wykształconych,
dobrze sytuowanych, mieszkających daleko od getta.
Warszawa roku 1939 była największym w Europie skupiskiem ludności
żydowskiej  - w liczącej 1.300.000 mieszkańców  stolicy 1/3 ludności była
pochodzenia żydowskiego i od  chwili kapitulacji Warszawy ta część  jej
mieszkańców zaczęła być w pierwszej kolejności  prześladowana.
W 1940 roku w dzielnicy zamieszkiwanej głównie przez tę część ludności
utworzono getto, w którym  do roku 1942 zmarło z głodu i chorób 100 tys.
osób.
Dla okupanta jakoś za wolno umierali i zapadła decyzja likwidacji getta.
Początkowo wywożono jego mieszkańców rzekomo do obozów  pracy, ale
szybko okazało się, że to były obozy zagłady.
W gettcie  było jeszcze około 40 tys. ludzi, słabych, chorych, zagłodzonych, ale
chcących umrzeć z honorem,  pociągając za sobą do grobu swych oprawców.
19 kwietnia 1943 roku, gdy do getta wjechali Niemcy by zgładzić tych pozostałych
przy życiu mieszkańców,  napotkali zbrojny opór.
Walki zbrojne trwały zaledwie kilka dni, zdolnych do walki było 1000-1500 osób.
W połowie maja 1943 r getto zostało zrównane z ziemią- pozostały 4 kilometry
kwadratowe gruzów.
I wtedy, gdy płonęło getto, sztab w budynku, w którym mieszkali moi dziadkowie
spędził lokatorów do holu, posadzili wszystkich przy suto zastawionych stołach,
włączyli płytę z ariami z "Wesołej Wdówki" i radośnie  świętowali. A na podwórko
kamienicy, która była w linii prostej ok.8 km od getta wiatr rzucał zwęglone kartki
papieru i niósł piekącą woń spalenizny.
Ale Hitlerowi nie tylko Żydzi przeszkadzali - Polacy wykształceni, wybitni
i  znani również , czego niezbitym dowodem jest cmentarz w Palmirach, gdzie
pozbawiono życia 1700 wybitnych Polaków.
Z opowieści babuni wynikało, że  Niemcy właściwie sami nie  bardzo odróżniali
nacje poszczególnych mieszkańców, jeżeli ci "nosili się po europejsku", mówili
po polsku. I niestety prawdą jest, że wielu Polaków nie tylko nie pomagało
ludności żydowskiej ale wręcz wydawało ich Niemcom. Wielokrotnie bez
jakichkolwiek korzyści i tego absolutnie nie mogłam pojąć moim dziecięcym
rozumkiem.
Miało być o książce, a więc - przeczytajcie ją bo choć ja nie byłam zachwycona
stylem narracji i może nieco rozczarowana, że autorowi coś się pomyliło i
napisał, że któraś z pań nie miała rajstop (no bo wtedy jeszcze ich nie było,
o czym  pan z rocznika 1979 powinien wiedzieć), jest to książka o ludzkim
cierpieniu i złu,  które  człowiek drugiemu człowiekowi tak chętnie czyni.
Bez chwili zastanowienia, jakby wydychał powietrze z płuc.



czwartek, 8 listopada 2018

Po co robisz te zdjęcia....

......przecież będą rozmazane!
Pouczył mnie mój mąż, gdy wyciągnęłam smartka i zaczęłam fotografować
fragmenty drogi ze Słubic.
Bo udało się nam dziś pojechać do Słubic, głównie po to by oddać swe skalpy
w ręce Marii, która jest: ładna, zgrabna, świetnie strzyże. No ma dziewczyna
po prostu talent. Najdłuższe pasemka moich włosów mają aż 4 cm długości.
Poza tym miałam w planie jeszcze nieco zakupów i właściwie wszystko udało
mi  się kupić.
Nie da się ukryć, że większość to przeróżne mąki bezglutenowe, które w Berlinie
są jak dla mnie dość drogie, no bo przecież żyjemy z polskich emerytur.
Przejazd był " w porządku", a mniej więcej ze 30 km przed Odrą była bardzo
malownicza mgła, o której uprzedzał nawet świetlny  napis.
Nawiedziłam dziś sklep Inter Marche- byłam w  tej sieciówce po raz pierwszy
w życiu i ku swemu zdziwieniu obkupiłam się tzw. "do wypęku."
Zakupiłam  sobie również w "Galerii"  (nazwa Galeria jest w tym przypadku
zwyczajnym nadużyciem) ciepłą piżamkę, o taką:
I dostałam na nią 30% rabat, płacąc z tej okazji zaledwie 104 zł
A droga powrotna wglądała tak:
Światełko w jednym z kilku tuneli przed  Berlinem
                     Oooo, ale sporo samochodów wyjeżdża z Berlina!
W sumie cała eskapada  zajęła nam niecałe 5 godzin.





niedziela, 4 listopada 2018

Nie samym pieczeniem ciastek....

...tu żyję.
 Czasami czytam poważne książki - po prostu już nie stać mnie  na trwonienie
czasu na jakieś kryminałki, romansidła itp.
Ciągle dokucza mi myśl, że  czas ucieka a jeszcze tylu  rzeczy nie poznałam,
nie zobaczyłam,  nie przeczytałam, nie nauczyłam się  i zapewne taki stan
pozostanie w mej świadomości do końca mych dni.
Czytam, z dużymi przerwami, Normana Daviesa "Europę". Informacji jest tu
zebranych multum, książka ma format tragiczny i waży kilka kilogramów.
Bardzo niewygodna do czytania, choć niewątpliwie pięknie się prezentuje
na bibliotecznej półce.
Nie mogę  jej  wziąć ot tak, w rękę, muszę to robić oburącz. Nie mogę jej również
czytać w pozycji leżącej, bo jej nie utrzymam. Jednym słowem masakra, mozół
wręcz niebywały mam z jej czytaniem.
Ale czytam. I przy okazji poczytałam o Bramie Brandenburskiej w Berlinie.
Tu akurat Brama Brandenburska z noworoczną choinką - bardzo to zdjęcie
 lubię bo sama je robiłam,  a poza tym  Brama w towarzystwie choinki
milej  wygląda.
Historię Brama Brandenburska ma długą.
Powstała w 1791 roku i była jedną z osiemnastu bram muru otaczającego stary
Berlin. I tylko ona jedna dotrwała do dziś.
Jej dorycka kolumnada została zaprojektowana  na wzór ateńskich Propylejów.
Projektantem był architekt Carl Gotthard Langhans , pochodzący z Kamiennej
Góry, dolnośląskiego miasta, które obecnie wchodzi w skład aglomeracji
wałbrzyskiej.
Brama Brandenburska ma wysokość 26 metrów, jej szerokość to 65,5 metrów.
Wsparta jest na dwóch rzędach 12 kolumn (styl dorycki), które tworzą pięć
przejazdów.
Na szczycie jest olbrzymia rzeźba z brązu przedstawiająca kwadrygę, którą
powozi  Bogini Zwycięstwa.
Brama Brandenburska była i jest nadal niemym świadkiem wydarzeń  które
miały miejsce w Berlinie.
W 1806 roku do Berlina wkroczył Napoleon Bonaparte. Kwadryga oczarowała
cesarza niepomiernie .
Po wygranej bitwie pod Jeną  Kwadryga została zabrana do Paryża. Powróciła
na swe miejsce dopiero po klęsce Napoleona.
W 1933 roku była świadkiem pochodu świętujących sukces zwycięstwa
powstania partii Narodowo-Socjalistycznej.
To na jej szczycie ruin jeden z żołnierzy Armii Czerwonej formacji Żukowa
zatknął radziecki sztandar, na znak zwycięstwa.
W latach 1966 - 1989  Brama Brandenburska stała na ziemi niczyjej, otoczona
Murem Berlińskim. Podobno wówczas władze NRD kazały obrócić kwadrygę
przodem w kierunku wschodnim.
Po roku 1989 stała się symbolem zjednoczenia  Niemiec. I mam nadzieję, że teraz
konie kwadrygi i Bogini Zwycięstwa patrzą z powrotem na zachód.

A teraz  nagroda dla cierpliwych - krótki  filmik z tegorocznego Festiwalu
Światła w Berlinie - oto Brama Brandenburska w roli głównej:



Miłego nowego tygodnia dla Was.

sobota, 3 listopada 2018

Zgłupłam ?....

.... a może  się uzależniłam?





                                          
To są kolejne bezglutenowe ciasteczka owsiane, które nazywam ciastkami
z dwóch misek.
Miska pierwsza- wsypujemy do niej:
3/4    szklanki  mielonych orzechów - u mnie laskowych,
1/2    szklanki mąki  ryżowej,
1/2    szklanki wiórków kokosowych
1       szklankę płatków owsianych,
1    łyżeczkę proszku do pieczenia  (u mnie bezglutenowy),
garść suszonej żurawiny  - u mnie są pokrojone suszone morele.
I wszystko bardzo starannie mieszamy.

Miska druga :
rozgniatamy w niej na paćkę 1 duży banan, dodajemy 2 kopiaste łyżki oleju
kokosowego, który rozpuszczamy, dodajemy 3 łyżki stołowe syropu klonowego,
lub  trzy łyżki płynnego miodu.

Do miski pierwszej z suchymi, wymieszanymi składnikami, dodajemy zawartość
miski drugiej. Powstałą "nową zawartość" bardzo starannie  mieszamy, ja to
zrobiłam uniwersalnym przyrządem, czyli własną ręką.

Na kratce kładziemy papier do pieczenia, a na nim formujemy łyżką ciastka. Moje
mają średnicę od 6 do 8 cm i wyszło ich  12 sztuk.
Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 160 stopni, 20 minut.
Po wyłączeniu piekarnika wyjmujemy  kratkę z ciastkami, dajemy im całkowicie
ostygnąć, a potem się zajadamy.
Ciasteczka są bardzo kruche, z wierzchu chrupkie, miękkie w środku.
Smacznego!!!

P.S.
Wpadłam na chwilę do kuchni - na jutro zostały tylko CZTERY ciastka;(

środa, 31 października 2018

Nieprzyzwoicie pyszne....

......muffinki czekoladowe udało mi się dziś upiec.
Są bezglutenowe, szybko się robią, są mocno, mocno czekoladowe
i po upieczeniu w środku wilgotne a nie jak większość muffinek nieco
suche.
Znalazłam kilka dni  temu przepis w sieci, nieco go zmodyfikowałam
i z duszą na ramieniu- upiekłam.
Wpierw zaglądałam nerwowo do piekarnika, co oczywiście zaraz
uwieczniłam na zdjęciu:
no pieką się, pieką, ale jakie będą????

I wreszcie już się studzą:
i tak się prezentują. Są naprawdę b. b. smaczne.
Jutro robię  następną partię, bo większość dziś powędrowała do córki.
A tu podaję przepis:
Do miski wsypujemy:
niepełną szklankę mąki ryżowej, (1,5 cm wolnego miejsca do jej brzegu)
1/2 szklanki wiórków kokosowych,
1 szklankę mielonych orzechów laskowych, lub migdałów
1/2 szklanki prawdziwego kakao,
1/2 szklanki nierafinowanego cukru trzcinowego,
1 i 1/2 łyżeczki bezglutenowego proszku do pieczenia,
1/2 łyżeczki sody,
1 łyżeczkę prawdziwego cukru waniliowego
4 drobno pokrojone kostki gorzkiej czekolady 80 lub 85 % kakao
          i wszystko razem starannie mieszamy.
W tym momencie włączamy piekarnik ustawiając  temp. 170 stopni

Do drugiej miski lub garnuszka wlewamy:
200 ml  gęstego jogurtu , (u mnie był to jogurt kokosowy)
100 ml wody o temp. pokojowej,
2 całe jajka,
1/2 szklanki oleju kokosowego w postaci płynnej
i wszystko razem dobrze mieszamy trzepaczką  lub mikserem.

Teraz do miski z sypkimi składnikami wlewamy  płynną zawartość
i dokladnie mieszamy, najlepiej szpatułką silikonową.
Napełniamy papilotki muffinkowe niemal do pełna, ciasto jest ciężkie, nie
urośnie za bardzo.
Pieczemy 17 -20 minut.
Wyłączamy piekarnik i pozostawiamy w nim blaszkę z muffinkami
na 15 minut.
 Po tym czasie wyjmujemy blaszkę i studzimy muffinki na kratce.
A potem się zajadamy  nimi nieprzytomnie.

P.S.
Jestem wredna babcia- upiekłam muffiny czekoladowe a dzieci nie lubią
ciasta czekoladowego, ale wszyscy dorośli w tej rodzinie  lubią;)))))



wtorek, 30 października 2018

Nic się nie dzieje.......

.....nudno jak na działkach pod Warszawą.
Wczoraj zmarzłam w łepetynę - było  +5 stopni pana Celsjusza, wiał
wiatr i łepetyna mi zmarzła.
Ponieważ czapki to  mam na ogół b. ciepłe, takie "na minusy" to w drodze
do domu postanowiłam zrobić sobie nową czapkę - z microfibry.
Zasiadłam z szydełkiem w garści i zaczęłam knocić - pierwszy urobek
sprułam niemal do zera, drugi przypomina nieco czepek pływacki,  no
ale jakoś da się to nosić:
Trudno się tym zachwycić, ale "obleci". Włóczkę miałam z odzysku.
Ponieważ pod koniec już miałam nieco dość tego heklowania to do
szydełkowego ściegu strukturalnego  dorobiłam lamówkę na drutach.
Ale nic nie ma lekko, jak mówi przysłowie, dziś wiem, że posiadam
prawy nadgarstek - spuchnięty po zewnętrznej stronie i boli.
Nie mam bladego pojęcia co mnie dziś obudziło o wpół do trzeciej w nocy.
Obudziłam się "trzeżwa jak świnia" i za nic w świecie nie mogłam zasnąć.
Zastanawiałam się nawet, czy może wstać i  zająć się czymś pożytecznym.
Odebrałam maila od koleżanki (nadanego 2 godziny wcześniej) i zupełnie
niepotrzebnie wpędziłam się w wyrzuty sumienia - bo jakoś tak mi się
przypomniało, że mam bardzo, bardzo dużo różnych nie  ukończonych
robótek biżuteryjnych, niektóre  są już zapewne w wieku szkolnym i
wielce cierpliwie czekają aż je dokończę lub przerobię.
Zaduma nad  moim paskudnym  brakiem wytrwałości i bałaganiarstwem,
w końcu mnie jednak uśpiła.
Wczoraj zmarzłam, a dziś ma być tu +19 stopni. No normalnie świruje ta
pogoda. Aktualnie świeci słońce i jest +14.
Ale nie jest to coś nadzwyczajnego  pamiętam jesienie gdy 1 listopada
pływałam żaglówką po Wiśle i siedziałam na burcie w T-shircie, a pamiętam
i takie dni, gdy 1 listopada brnęłam na cmentarzu w śniegu po kostki, otulona
futrem. I wcale nie było mi za ciepło.
Miałam szczery zamiar pojechać dziś do Charlottenburga by pozachwycać się
przypałacowym parkiem, ale mój mąż nie miał na to ochoty, więc skończyło
się na krążeniu po okolicy.
Przy okazji zrobiłam portret platana, który jest jednym z czterech rosnących
na dużym podwórku okolonym kamienicami.
Oto on, pamiętający jeszcze początek dwudziestego stulecia:

Niestety nie udało mi się sfotografować go w całości. Ten duży trawnik jest
ogródkiem dla kilku dzikich królików i jest ogrodzony by żaden pies nie mógł
uprzykrzać życia królikom.W lecie gdy były takie upały króliki miały
serwowaną zieloną sałatę i świeżą wodę.
A niedaleko jest ulica bardzo typowa dla wielu dawnych uliczek Berlina-
środkiem ulicy ciągnie się szeroki , porośnięty drzewami  i krzewami trawnik,
co wymusza jednokierunkowy ruch samochodów.
Uliczka  to "Zaułek Wilhelma". Nie  wiem niestety którego, nie napisali.
Podoba mi się ten budynek stojący na narożniku Zaułku Wilhelma, zawsze
gdy go mijam uśmiecham się - jest  jakiś taki wesoły.




A na drugim narożniku orgia nowoczesności - lustro dla tego wesołego
domu.
Jak widać  można "obżenić"  tradycję z nowoczesnością.


środa, 24 października 2018

Ferie wykopkowe

Od poniedziałku są jesienne ferie - to relikt  dawnych czasów, gdy dzieci miały
ferie bo musiały pomagać rodzicom w wykopkach kartofli.
W poniedziałek dzieciaczki siedziały u nas od 15,00 do wieczora i zażyczyły
sobie powtórki wczoraj, niemal od rana do 15,00.
Bo bycie u dziadków to możliwość włączenia sobie któregoś z programów
 dziecięcych TV i babcia pozwala pograć na kompie, choć jest paskudną
babcią, bo nie daje pograć w jakieś  zombi i bicie łącznie z kopaniem.
Wczoraj siedzieli we dwóch przy kompie, starszy wynalazł grę dla dwojga
i nawet nie wiedziałam,  że są dzieci w domu.
Starszy pokazywał młodszemu jak grać, czasami grali na  zmianę. Żadnych
kłótni, pełna zgoda. Zresztą oni się nie kłócą. Ze trzy lata temu nieco mniej
zgodnie się bawili, ale teraz wszystko jest w porządku.
Między nimi jest równo 2 lata i 40 dni różnicy- starszy jest  ze stycznia 2009r,
młodszy z lutego 2011r.
Córka nawet chciała by każdy miał własny pokój, ale oni  nie chcą, wolą
mieszkać w jednym. Pokój duży, drobne 30 metrów, więc krzywdy nie mają.

Babcia-wariatka, gdy tylko dzieci przyszły, natychmiast pognała do kuchni
i usmażyła jogurtowe racuszki z jabłkami.
Wystarczy mieć 250 ml gęstego jogurtu (u mnie waniliowy), dodać do niego
2 jajka, 2 łyżki stołowe  mąki (u mnie kokosowa), 2 opakowania budyniu
śmietankowego bez cukru. Jabłka starłam na tarce z dużymi oczkami.
Wszystko razem mieszamy, smażymy na rumiano, można potem delikatnie
posypać cukrem pudrem.
Cały duży talerz racuszków ułożonych  " w kwiatek" zniknął w zabójczym
tempie, a ja awansowałam na nadworną babcię racuszkową.
Wczoraj wieczorem dzieci wraz z rodzicami wyjechały do Szwecji, a my
w związku z tym też mamy ferie.
Pogoda na szczęście się poprawiła, słońce od rana świeci, wiatr wieje, jest tylko
+11 stopni, no ale najważniejsze, że nie pada, bo w poniedziałek i wtorek było
paskudnie- wiało i padało i było bardzo zimno.

Nie wiem jeszcze jak spędzimy te "wykopkowe  ferie", ale raczej nie na
wykopkach  kartofli.
Może zwiedzimy pałac w Charlottenburgu? A może wybierzemy się przejść
po dawnym Wschodnim Berlinie? Albo wybierzemy się do Muzeum Techniki?
Możliwości sporo, oby tylko chęci nie zabrakło;))

sobota, 20 października 2018

Rocznicowe muffinki

Równo rok temu przyjechaliśmy z całym niemal dobytkiem do Berlina.
I z tej okazji, jako wielce leniwa osoba, zamiast tortu upiekłam muffinki.
Bezglutenowe.
A "rocznicowe muffinki" , zaraz po wyjęciu z blachy wyglądają tak:




Jak smakują jeszcze nie wiem, bo są jeszcze gorące.
Lubię piec muffinki, bo nie muszę potem szorować blachy.
Zrobienie ciasta to też żadna filozofia ani wysiłek.
Teraz jest sezon na dynie, więc muffinki są dyniowe, wystarczy zrobić
wcześniej pure z dyni.  Mam zamiar zrobić kilka słoików pure i je zamrozić.
Przepis na muffinki jest prosty niczym budowa cepa:
Składniki:
1 szklanka pure z dyni,**
6 jajek (dałam 5, bo więcej nie miałam)
1/3 szklanki ksylitolu, czyli cukru brzozowego,
2 łyżki płynnego oleju kokosowego,
3/4 szklanki mąki kokosowej, świeżo przesianej
1 łyżeczka sody
1 łyżka cynamonu,
szczypta mielonych gozdzików.
1 łyżka domowego octu jabłkowego
optymalnie- garść rodzynek lub suszonej żurawiny, u mnie suszone wiśnie,
nowość Bakalandu

Wykonanie:

Zaczynamy od ubicia  mikserem całych jajek z ksylitolem. Dodajemy pozostałe
składniki, cały czas miksując. Mąkę kokosową należy koniecznie przesiać nad
miską, bo  ma tendencję do zbijania się w  grudki, czasem całkiem duże.
Nakładamy ciasto do 12 papilotek, prawie do pełna.
Wstawiamy do piecyka nagrzanego do 175 stopni, pieczemy 4o miniut. Przed
wyjęciem sprawdzamy drewnianym patyczkiem czy muffinki już się upiekły.
Patyczek ma być suchy.
 Gdy muffinki ostygną można je albo polukrować albo potraktować polewą
czekoladową.
Jak widzicie to nie jest trudne ciasto.
Zostało mi jeszcze pure, chyba muszę jeszcze coś z niego jutro zmajstrować.

**najprościej jest zrobić pure w piekarniku- myjemy dynię, osuszamy,
przekrawamy na  pół,  usuwamy łyżką środek z pestkami,układamy na  blasze
miąższem do góry. Miąższ smarujemy oliwą lub olejem by w czasie pieczenia
dynia nie wyschła za bardzo. pieczemy w temp. 180 stopni do chwili aż widelec
bez trudu wejdzie w miąższ. Najczęściej trwa to 45 minut.
Miąższ wybieramy łyżką.
Można też umytą  i pozbawioną pestek dynię ugotować do miękkości na parze,
ale trzeba pamiętać by potem zdjąć z niej skórkę.

piątek, 19 października 2018

Moje bezglutenowe owsianki.....

......czyli co jadam ostatnio na lunch.
Pani doktor "od serca" kazała  mojemu mężowi włączyć do diety
płatki owsiane, bo obniżają poziom cholesterolu.
Równie dobrze mogła powiedzieć, że powinien jeść błoto . Protest
był wielki, znowu padło sakramentalne u niego "na coś trzeba
umrzeć".
I musiałam obmyślić sposób by jednak te płatki wcinał. Tym sposobem
jadamy na lunch owsiane ciasteczka, a ja mam więcej zajęć w kuchni.

Ciasteczka są oczywiście bezglutenowe, no ale to mu nie przeszkadza.
Więc co drugi dzień wyciągam miskę i sypię do niej:              
8 kopiastych  łyżek płatków owsianych,
4 płaskie łyżki mielonych orzechów (włoskie, laskowe lub migdały)
6 suszonych bio moreli, pokrojonych w drobną kostkę,
2 jabłka soczyste, starte na tarce o dużych oczkach, albo trzy średnie
marchewki starte na drobnych oczkach,
2 łyżki płynnego miodu (prawdziwego),
1 łyżeczkę sody czyszczonej,
2 łyżki gęstego jogurtu greckiego
2 jajka.
Wszystko razem starannie mieszam widelcem, blachę wykładam papierem
do pieczenia i łyżką układam na papierze porcje, lekko je rozpłaszczam.
Wkładam do nagrzanego piekarnika, 180 stopni, grzanie góra-dół, na
środkowym miejscu. Piekę 15-do 20 minut, wyjmuję gdy widzę,
że się już przypiekają brzeżki ciastek.
Można je jeść na ciepło lub zimno, wierzch i spód są chrupkie, w środku
miękkie.
Można również urozmaicić je dodaniem do masy płatkowej małych
kosteczek czekolady o zawartości kakao powyżej 70%
 Ciekawa jestem jak Wam będą smakowały.
Nie tuczą, jem je codziennie i ani deka nie przybrałam na wadze.
Miłego weekendu Wszystkim!!!

wtorek, 16 października 2018

Zwykłe, babcine popołudnie

Dziś wtorek a wtorek to znaczy, że odbieramy dziecko ze szkoły, idziemy z nim 
na obiad, na który dziecko  zjada frytki, popija je sokiem bananowym i zagryza
"żelkami", które  są dodatkiem do porcji dziecięcej.
Po obiedzie odwozimy dziecię na basen i mamy dla siebie tak około 1,5 godziny-
najczęściej gdy jest pogoda to spacerujemy po terenie kompleksu sportowego na
którym znajduje się basen.
A dziś przytomnie nawet zrobiłam kilka "zdjątek", bo wreszcie drzewa zaczęły
się od siebie różnić.
A więc zapraszam:
Jak widać wreszcie można odróżnić krzaczory od drzew i drzewa
już nie są jedną, zieloną masą.

Jedno z boisk dla przyszłych Lewandowskich lub Milików






A tu- niespodzianka! Już czynne jest lodowisko. Znaczy, co mają
dobre systemy chłodzące, bo w chwili gdy robiłam zdjęcie było +20.


I jeszcze jeden rzut oka na lodowisko -tu, po prawej stronie na dole
widać wyjścia z szatni na taflę lodowiska. Część środkowa jest areną
do jazdy figurowej, wokoło jest tor do jazdy szybkiej.


To kawałek bieżni stadionu lekkoatletycznego, na którym nic się
akurat nie działo, ale uwiodły mnie te pomarańczowe liście na skarpie

Jedna z alejek pomiędzy różnymi obiektami, a poniżej coś dla oka,
czyli czerwone liście są piękne.



No i oczywiście samochody - czasami naprawdę nie ma gdzie stanąć,parking
mały  i drogi, ale głównie chciałam pokazać ten dąb, ma takie ładne, brązowe
liście.
Ale nie wiem zupełnie czemu zrobiłam to zdjęcie przez szybę samochodu,
chyba  przez gapiostwo.
Tuż obok tego kompleksu sportowego powstało nowe osiedle -całkiem sporo
bloków. Miejsce niezłe, bo teren kompleksu sportowego służyrównocześnie
mieszkańcom za park. Tyle tylko, że brak w nim ławek. Ale z boku  budynku,
w którym jest basen czeka całkiem miła kawiarnia z ogródkiem.
I, jak zauważyłam, ma spore powodzenie.
To tylko niewielki fragment tego kompleksu sportowego, to co jest najbliżej
basenu.
Są jeszcze specjalne boiska do trenowania rzutów, zapewniające bezpieczeństwo
osobom przebywającym na terenie kompleksu, są korty ziemne i są  również
korty kryte, czynne cały rok. Są również hale sportowe.
Basen jest czynny od rana do godz. 22,00 od poniedziałku do piątku, tylko dla
szkół oraz dla członków klubu pływackiego.